W krainie goryczą i jadem płynącej
„Samotny port – miłość“ to film mozaikowy, utkany z kilku narracyjnych segmentów. Bohaterów równolegle opowiadanych historii nie łączy jednak tyle powiązań, iloma skleja osobne losy swoich postaci Alejandro González Iñárritu w „Amorres Perros“ czy „21 gramach“. W filmie Aku Louhimiesa głównej roli nie gra bowiem przypadek, ale miejsce akcji – aktywna przemysłowo, wielokulturowa dzielnica Helsinek Vuosaari. Jej mieszkańcy nie mają wiele perspektyw na radosne życie, bo w miejscu skupionym na rozwoju gospodarki, o potrzeby pojedynczego człowieka dba się najmniej. Liczą się zyski i straty – tylko jeśli mierzy się je przez pryzmat społecznych przemian. Może z tego względu w fińskiej produkcji ginie indywidualizm, a wszyscy bohaterowie analogicznie wykoślawiają miłość.
12.04.2013 11:42
Film Louhimiesa odrobinę przypomina telewizyjny reality show. Jego bohaterowie w różnych okolicznościach wspominają, że kolorowe życie i prawdziwe namiętności czekają tylko tych, którzy będą wyjątkowi. Najwięcej zapału w szukaniu tzw. X-factora ma w sobie nastoletnia Millie, która zrobi wszystko, żeby dosłownie zabłysnąć na szklanym ekranie. Przez jego pryzmat są jednak wykrzywione i historie pozostałych bohaterów. Patrzymy na nich jak na karykatury ludzi zaludniające gabinet luster w (mało) wesołym miasteczku. Każdy chce być wyjątkowy, bo rzekomo tylko nieprzeciętność pozwala na spełnienie. Tymczasem każdy jest nieszczęśliwy. Na penetrowaniu tego stanu rzeczy radośnie skupia się reżyser. Chociaż jednak w życiach jego bohaterów dramat ściga się o palmę pierwszeństwa z tragedią, filmowi brakuje dramaturgii, która związałaby wydarzenia w spójną, napiętą od emocji strukturę.
Louhimies w bardzo dosłowny sposób traktuje równoległe prowadzenie narracji. Kiedy jeden z bohaterów pozwala się upokorzyć, w jego ślady zaraz idzie kolejny, a po nim następny. Kiedy jedna z kobiet decyduje się na seksualne wolty, wiemy, że zaraz zrobi to i druga. W ten, jakże prosty sposób, żadna z postaci nie przeżywa oryginalnej historii, uszytej na jej miarę ze strzępów intymnych, własnych doświadczeń. Pozwala to snuć teorię, że losy wszystkich są ukształtowane przez taką samą formę, a różnice między nimi wynikają tylko z zewnętrznych okoliczności. Do grona tych ostatnich, jak przekonuje reżyser, należy położenie geograficzne, które wpływa na społeczne nastroje. Może zatem to na nie trzeba zrzucić też winę za to, że filmowi brakuje energii, akcja rozwija się apatycznie, a zamiast punktów kulminacyjnych pojawiają się interwały muzyczne (drażniące, choć realizowane na wzór sekwencji zamykającej „Magnolię“ (1999) Paula Thomasa Andersona)?
Bohaterowie „Samotnego portu...“ co prawda nie śpiewają, ale ich nieszczęściom też nie będzie kresu, póki nie zmądrzeją. Tylko czym jest mądre życie? To najgorsze pytanie, jakie można zadać w kontekście filmu Louhimiesa, bo owocowałoby udzieleniem jednej – rzekomo właściwej odpowiedzi. Choć w tym jednym przypadku wypadałoby zaś, żeby każdy znalazł odpowiedź dla siebie samego, nie szukał porównań, nie prowadził z bohaterami równoległej gry, ani nie podporządkowywał się strukturom, poza które oni nie potrafią wyjść.