Wielkie nadzieje, wielkie rozczarowania

Z tym obrazem wiązaliśmy naprawdę wielkie nadzieje. Dwóch doświadczonych twórców filmowych postanowiło oddać w końcu Charlesowi Dickensowi należyty hołd, tworząc adaptację, która w pełni oddawałaby charakter i treść jednej z jego najbardziej znanych powieści. Nie wiadomo, czy to z filmem, czy może już z samą książką jest coś nie tak (film stara się być najwierniejszą z możliwych ekranizacji), ale jedno jest pewne – długo oczekiwane „Wielkie nadzieje” spotkały się z nie mniejszym od nich rozczarowaniem.

30.10.2012 10:15

Ta smutna refleksja nie przychodzi jednak od razu po obejrzeniu filmu, a gdy pojawią się pierwsze oznaki niestrawności, nie od razu pragnie się doszukiwać ich przyczyn w odbytej niedawno wizycie w kinie. Obraz ma bowiem wszystko, czego moglibyśmy się spodziewać po wysokobudżetowej produkcji, w którą zaangażowanych zostało wiele znamienitych nazwisk z filmowej branży (Mike Newell, David Nicholls, Helena Bonham Carter czy Ralph Fiennes)
. Wszystko zdaje się być dopracowane do ostatniego kadru, nie brakuje ani jednego wątku podejmowanego w książce przez autora, świat przedstawiony zdaje się być wprost wydarty ze stronic powieści, są i wiktoriańskie stroje, i takowe wnętrza, i przepych miejskiego luksusu, i brud oraz smród wiejskiej biedy. I ponad wszystko – dickensowski język, który ożywa na naszych oczach, zachwycając kunsztem oraz pretensjonalnością, której jednak daleko od banału. Na widok tak zapakowanego prezentu nawet Charles Dickens mógłby poczuć się onieśmielony. A mimo to, ta barwna i niezwykle ckliwa
historia, którą Davidowi Nichollsowi („Gangi Nowego Jorku”) udało się zmieścić w trwającym lekko ponad dwie godziny filmie, ani grzeje, ani ziębi, a po zdarciu kilku warstw papieru, po rozsupłaniu wytwornych wstęg i dokopaniu się wreszcie do istoty rzeczy, okazuje się, że nic tam więcej już nie znajdziemy. Pozostaje niestrawność i głębokie zażenowanie, że nie jesteśmy w stanie w zadowalający sposób podziękować za ten nazbyt piękny podarunek.

Mimo wszystko, filmu samego w sobie nie można zaliczyć do złych. To poprawny i świetnie nakręcony obraz, od którego po prostu najlepiej zbyt wiele nie oczekiwać, a zwłaszcza nowości i zaskoczenia.

To, co w nim dobre, to przede wszystkim scenariusz. David Nicholls zawarł nie tylko większość wątków podjętych w książce przez Charlesa Dickensa, ale również wyciągnął z powieści całe „mięso”, czyniąc z niektórych scen prawdziwe teatralne widowisko (wczesne sceny z Panią i Panem Joe oraz Pumblechookiem – w tych rolach kolejno Sally Field, Jason Flemyng oraz David Williams).

Po drugie – świetne zdjęcia oraz scenografia, które w sposób niezwykle namacalny oddają charakter przestrzeni, tej wiejskiej, jak i miejskiej. Czujemy wilgoć i chłód, brud i pot, czystość i świeżość bogactwa i luksusów oraz stęchliznę i brzydotę zacofania i biedy. Wytworność i przepych wiktoriańskiego Londynu świetnie kontrastuje z głęboko zanurzoną w naturze, prostą, czasem wręcz zwierzęcą wsią. Zmieniająca się przestrzeń staje się tym samym wizualnym odzwierciedleniem osobowości głównego bohatera oraz przemiany, jaka w nich zachodzi.

Po trzecie – oryginalna i niezwykle wyrazista rola Ralpha Fiennesa („Pająk”, „Koriolan”, „Lektor”). Jego budzący skrajne emocje Magwitch zdaje się być jedyną postacią w filmie, która nabiera indywidualnego wymiaru i w jakiś sposób wychodzi poza ramy powieści.

Po czwarte – dojmująca kreacja Jasona Flemynga („Żelazny Rycerz”, „Starcie Tytanów”, Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”) wcielającego się w postać Joe’a. Jest szczery, ciepły, w swojej grze niezwykle wiarygodny i bynajmniej nie wyświechtany. Takiego Joe’a wyobrażamy sobie, czytając „Wielkie Nadzieje” Dickensa.

Pozostała część obsady wypada raczej miernie, zarówno Holliday Granger („Anna Karenina”, „Jane Eyre”) w roli Estelli, jak i Jeremy Irvine („War Horse”) w roli dojrzałego Pipa. Brak jakiejkolwiek chemii między bohaterami. Wielka i trudna miłość, będąca odzwierciedleniem wewnętrznych zmagań głównego bohatera z własnym pochodzeniem, na ekranie przypomina raczej szczeniackie zauroczenie, do tego odziane w pretensjonalność i zmanierowanie.

Nie można nie wspomnieć o wisience na torcie „Wielkich nadziei”, czyli o Pani Havisham, w którą w tej wersji adaptacji wciela się Helena Bonham Carter („Nędznicy”, „Alicja w Krainie Czarów”, „Fight Club”). Wszechstronna i znana z podejmowania wyrazistych ról aktorka stara się pokazać własną wersję wielkiej damy, która po wielkim miłosnym rozczarowaniu zamyka się w swojej gotyckiej willi i tam ulega zewnętrznemu, jak i wewnętrznemu rozkładowi. Gnijącej pannie młodej Mike’a Newella („Harry Potter i Czara Ognia”, „Miłość w czasach zarazy’) daleko jednak do budzącej ogromny respekt, a wręcz postrach zimnej i wyrachowanej opiekunki młodej Estelli, którą znamy ze stron powieści, jak i z poprzednich adaptacji. Jej nowa wersja to słaba i bardzo zraniona istota, która budzi raczej litość i współczucie. Filmowym konfrontacjom Pipa z Panią Havisham bliżej zatem do spotkań z trzepniętą ciotką niż interakcjom z damą, której chłód naprawdę byłby w stanie skutecznie zamrozić niewinne serce małej dziewczynki.

Może nie trzeba było się tak starać. Może nie potrzebna nam była kolejna adaptacja tak dobrze (lub raczej zbyt dobrze) znanej wszystkim historii, która i tak nie przeskoczy ani ekranizacji Davida Leana z 1946 roku, ani stylizowanej na współczesną wersji z 1998 roku w reżyserii Alfonso Cuarona z Ethanem Hawkiem w roli Pipa oraz Gwyneth Paltrow w roli Estelli. Dickensowska forma okazuje się bardzo niewdzięczną materią dla współczesnego filmowca, który, pragnąc wiernie oddać charakter dzieła, wpada w pułapkę groteskowości, tworząc coś co bardziej przypomina staroświecki kabaret niż film, który pragnie obejrzeć widz XXI wieku.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)