Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma?
Tuż przed wyjazdem na festiwal do , zadaję sobie pytanie, dlaczego znowu nas tam nie ma. Przecież to zaledwie godzina drogi od polskiej granicy! Jedynym polskim filmem na Berlinale będzie krótki metraż Marcina Janosa Krawczyka "Rendez-vous". Gratulacje dla młodego autora, wyrazy żalu dla całej reszty.
A już się wydawało, że coś drgnęło. Choć w konkursie nie mieliśmy swojego przedstawiciela od czasów "Weisera" Wojciecha Marczewskiego, to rok temu "Komornik" Feliksa Falka trafił do drugiej co do ważności (a merytorycznie nawet ciekawszej niż konkurs) sekcji "Panorama" (dostał nawet nagrodę jury ekumenicznego), a "Doskonałe popołudnie" Przemysława Wojcieszka zostało pokazane na Forum Młodego Kina.
W tym roku, poza wspomnianą krótkometrażówką, nic nie zyskało uznania festiwalowych selekcjonerów. Dlaczego? Przecież mieliśmy kilka wysoko w kraju ocenionych i dyskutowanych filmów jak "Plac Zbawiciela" czy "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Z jakiego powodu nie mogą się one przebić zagranicą i to geograficznie tak bliską?
Rozmawiałem kiedyś z Wielandem Speckiem, dyrektorem "Panoramy". Pytałem go, dlaczego umieścił w programie "Nienasycenie" Wiktora Grodeckiego, film, który miał w Polsce złe recenzję. "Nienasycenie" nie jest może dobrym filmem" - odpowiedział mi - ale przynajmniej mnie zaskoczył. Wówczas wszyscy próbowali nakłonić mnie do wzięcia "Symetrii". Ale "Symetria" nie jest w żadnym stopniu filmem oryginalnym czy zaskakującym". I tu chyba leży pies pogrzebany.
U nas ceni się filmy, "które już widzieliśmy", filmy odpowiadające polskim normom - poprawne, realistyczne, z przesłaniem, opowiadające o bohaterach naszego życia codziennego: pijakach, blokersach, księdzach, gangsterach i szarych zjadaczach chleba. Tymczasem, świat wcale tej naszej normy nie chce, zwłaszcza... gdy jest ona naładowała moralizatorskimi napomnieniami.
Nie chce nie tylko dlatego, że bardziej w cenie są teraz filmy o "nienormalnych" i "nienasyconych", ale też dlatego, że polskie normy - filmowe, życiowe, społeczne - odstają w wielu miejscach od norm światowych. Zapytano kiedyś mieszkańców Berlina, ile, ich zdaniem, jest kilometrów ze stolicy Niemiec do granicy polskiej. Wielu z nich odpowiedziało - 600 kilometrów. Taka, obawiam się, jest faktyczna odległość mentalna i cywilizacyjna dzieląca tamten swiat od naszego. Najlepszym przykładem "zakłóceń odbioru" był "Mój Nikifor" Krzysztofa Krauzego.
W Polsce przyjęty chłodno jako film "dziwaczny", objechał potem całą Ziemię, zdobywając worek nagród. Takie sukcesu nie odniosły świetnie u nas przyjmowane, "zwyczajne" filmy Krauzego: "Dług" czy "Plac Zbawiciela". To właśnie dziwny, bełkoczący Nikifor przekazał coś ważnego ludziom także z innych stron globu.
Sebastian Jagielski pisze trafnie na łamach miesięcznika "Kino", że polscy twórcy stracili konktakt ze światowym kinem. Wpadli w prowincjonalną pychę, widzą tylko swój zaścianek.
„Barykadują się przed innym kinem, by nadal powoływać do życia swe niby-filmy bez stylu, bez pomysłu, bez postaci i bez wyobraźni. Jakby nie dostrzegają, że nie wsłuchując się w rytm współczesnej sztuki filmowej, nie potrafią już wyczuć bijącego pulsu kina” - zauważa młody krytyk.
Zamiast dzieł żywych i skłaniających do dyskusji czy polemik, mamy więc martwe adaptacje lektur szkolnych, szmirowate komedyjki i pełnometrażowe popłuczyny po marnych serialach.I nie chodzi tutaj o ślepe kopiowanie filmowych mód, lecz o podjęcie dialogu, włączenie się w globalny obieg kina. Jeśli nasi twórcy nie poszerzą swoich horyzontów intelektualnych i artystycznych, kino polskie pozostanie takie, jakie jest - banalne i kompletnie obojętne dla świata.