Tytułowy Wielki Rok to nieformalne zawody amerykańskich ptasiarzy, polegające na zaobserwowaniu możliwie największej ilości gatunków ptaków na przestrzeni jednego roku kalendarzowego. Obserwację prowadzić można wyłączenie na terenie Stanów Zjednoczonych i przylegających doń wód terytorialnych, ale ze względu na trudności w dokumentowaniu i weryfikowaniu wyników, zawody nie wiążą się z żadnymi korzyściami materialnymi – jest to raczej forma dżentelmeńskiej umowy, zawieranej pomiędzy miłośnikami-amatorami, a mającej wyłonić najlepszego z nich.
Komedia osadzona na tak specyficznym tle – bohaterami są trzej ptasiarze zaliczający Wielki Rok – nie stanowi zbyt fikuśnej propozycji rozrywkowej. Potwierdzają to wyniki kasowe za Oceanem – przy 41-milionowym budżecie, film Davida Frankela zarobił ledwie 7. Nie warto jednak oceniać go zbyt pochopnie: to prosta, ale urokliwa komedyjka, która zasługuje na swoje pięć minut.
Jack Black, Steve Martin i Owen Wilson grają trzech zapaleńców, którzy z różnych powodów chcą zwyciężyć w tegorocznych zawodach. Nieudacznik Brad (Black) chce wreszcie uwierzyć w siebie, Stewartowi (Martin) znudziła się korporacyjna prezesura, a Kenny chce pobić swój wielki rekord z roku 2003. Dla każdego z nich obserwacja ptaków jest przede wszystkim pasją, ale tym razem chcą sobie także coś udowodnić. Podróżując za kolejnymi okazami po całych Stanach poznają się bliżej i na swój sposób zaprzyjaźniają. Problem w tym, że zwycięzcą może jednak zostać tylko jeden z nich.
Co ciekawe, fabuła kiełkuje w nieoczywistym kierunku. Mając w rękach idealną płaszczyznę dla pełnego wzajemnych psikusów wyścigu szczurów, Frankel w sposób ostentacyjny ją porzuca, snując historię o męskich pasjach, przyjaźniach i wpływie, jaki wywierają one na ich życiu. Brad ma rodziców, którzy wciąż jeszcze pokładają w nim swoje nadzieje, Stu stworzoną od podstaw firmę, a Kenny wiecznie na niego czekającą narzeczoną. By zaliczyć Wielki Rok, każdy z nich musi przewartościować swoje priorytety i podporządkować się współzawodnictwu – wygra zatem ten, kto na szali zwycięstwa postawi wszystko, co ma.
Jak daleko można się w tym celu posunąć? Zostawić na pustkowiu schorowanego ojca, doprowadzić do bankructwa firmę, czy może zaniedbać ciężarną dziewczynę? Zanim jeden z bohaterów podejmie dramatyczną i nieodwracalną decyzję, zdążymy ich doskonale poznać. W trakcie niespełna 100 minut Brad, Stewart i Kenny okażą się niezrealizowanymi, ale w gruncie rzeczy poczciwymi facetami.
To chyba największa wartość komedii Frankela: dydaktyczna puenta filmu o wielkiej rywalizującji nie zasadza się na – jak można by się spodziewać – bezrefleksyjnej nikczemności uczestników, a ich niemożliwych do okiełznania słabościach. Słabościach, które każdy z nich zaczyna w końcu dostrzegać. Czy to dlatego film poniósł finansową klęskę za Oceanem? Bo wciąż jeszcze wolimy, gdy bohaterowie podkładają sobie nogi, niż dochodzą do samoakceptacji? A może po prostu wypieramy w ten sposób fakt, że sami jeszcze jej nie osiągnęliśmy…?