Zabili białasa i uciekł
Stało się! John Singleton, niedoszły następca Spike’a Lee, nakręcił film, w którym niemal wszyscy są biali. To spore zaskoczenie – kwestie rasowe od zawsze determinowały przecież jego reżyserski dorobek. Singleton opowiadał już o chłopakach z getta, o studenckich szykanach i ulicznych romansach, o niezłomnych gliniarzach i nawróconych gangsterach, a nawet o prześladowanej mniejszości miasteczka na głębokim południu Florydy.
25.11.2011 10:32
Jego bohaterów zawsze łączyło jedno – kolor skóry i wynikająca z niego, silnie zakorzeniona, rasowa tożsamość. U Singletona czarni nikomu się nie kłaniali. Nie musieli – przeważnie grali pierwsze skrzypce, krocząc dumnie przez świat pozornie tylko zarezerwowany dla białych. Nawet stricte komercyjny sequel „Szybkich i wściekłych” stał się dzięki nim rasowym tyglem, w którym biali szli pod rękę z etnicznymi mniejszościami. Przekaz był prosty – ot, bez kolorowych braci ani rusz!
Tymczasem w „Porwaniu” jedyny bohater o odmiennym kolorze skóry dość nieoczekiwanie podpada pod hollywoodzki stereotyp „zabawnego czarnucha” – szwenda się na drugim planie, gestykuluje, komentuje, czasem rzuci drętwym dowcipem. Jego rola jest ściśle określona – pozostając na usługach (czyt. przyjaźniąc się z nim) pierwszoplanowego bohatera, ma mu w odpowiednim momencie dostarczyć to, czego ten będzie potrzebował. Bez zbędnych uprzejmości.
Zaskakujące to o tyle, że ten właściwy, pozostający na pierwszym planie bohater – grany przez Taylora Lautnera nastolatek Nathan – jest białym, bezrefleksyjnym i pozbawionym tożsamości mięśniakiem z bogatego domu, postacią, która przeczy wszystkiemu, z czym kino Singletona było do tej pory utożsamiane. Wydawać by się wręcz mogło, że „Porwanie” to wielka zgrywa, przewrotny zabieg uwypuklający rasowe podziały w branży, ale nie – to film na serio. Zrealizowany za grubą kasę i z typowym dla Hollywood tyłkościskiem.
Lautner gra tu chłopaka, który niespodziewanie odkrywa, że w dzieciństwie został adoptowany, a może nawet, kto wie!, uprowadzony swoim właściwym rodzicom. Prawda okazuje się zresztą mocno zagmatwana – jeszcze tego samego wieczoru w jego domu pojawiają się killerzy w idealnie skrojonych garniakach, a znajoma psycholog stwierdza, że jest on potomkiem zdekonspirowanego agenta CIA.
Postać głównego bohatera skonstruowana jest jednak, znowuż nietypowo dla reżysera, bez polotu i konsekwencji – rozpięta gdzieś pomiędzy pijackimi balangami i wybuchami niekontrolowanej agresji, a kryzysem osobowości i niezdarnym romansem z sąsiadką. Kim on tak właściwie jest? Zagubionym dzieciakiem czy młodym Bourne’em? Singleton nie ma na białego osiłka z bogatego domu żadnego pomysłu – nie zna go, nie rozumie, mnożąc tylko zapożyczone z młodzieżowego kina komunały.
Szkoda, bo Nathan dysponuje wszystkim, za co uwielbia się herosów kina sensacyjnego – ma jasno określone cele (prawda, zemsta, miłość) i na tyle rozmazaną tożsamość, że może być/stać się kimkolwiek, ma wyrzeźbione ciało i skupione spojrzenie, ładną dziewczynę i wymagających przeciwników. Dlaczego więc to nie działa? Gwóźdź do trumny wbija sam Lautner, który nie jest typem aktora pierwszoplanowego – to słodki cukiereczek, który rozpływa się w ustach na tyle szybko, że potrzebujemy ich całą paczkę.
Pytanie: czy cokolwiek by zmieniło, gdyby główną rolę zagrał jakiś utalentowany, czarnoskóry młodziak, a Singleton miał większą kontrolę nad zawartością swojego filmu? Pewnie nie. Nawet wtedy „Porwanie” wspierałoby się na zbyt wielu kliszach i skrótach fabularnych, by pozytywnie wyróżniać się na tle dziesiątek podobnych filmów. Z jedną, znając „czarny” dorobek reżysera, różnicą – miałoby charakter.