"Zabójcze wesele". Chcecie zabawy? W tym filmie nikt nie powiedział "dość" [RECENZJA]
Słonie, bollywoodzkie tańce, egzotyczny raj na końcu świata, helikoptery, drogie gadżety... Można dostać zadyszki, a to zaledwie pierwsze 30 minut nowej komedii kryminalnej. Ktoś powie, że nie robi się już takich filmów, Netflix odpowie: "to patrz na to".
Jennifer Aniston i Adam Sandler to duet na ekranie i w życiu. Ich przyjaźń - tak niespotykana w branży - trwa od momentu, gdy pewnego razu poznali się w jakimś mało luksusowym dinerze nad talerzem ze spalonym tostem. Charakter tego spotkania świetnie odzwierciedla ich relację: jest autentyczna i na luzie. Gdy ma się dwoje aktorów z taką chemią i z takim talentem komediowym, to chyba grzech nie robić dla nich filmów.
Przypomnijmy krótko, że Aniston i Sandler mieli do tej pory na swoim koncie już dwie komedie, w których zagrali parę: "Żona na niby" z 2011 i "Zabójczy rejs" z 2019 roku. W tym drugim grają nieco znudzone małżeństwo z kilkudziesięcioletnim stażem, które wybiera się w długo odkładaną podróż poślubną do Europy. Ona (czyli Audrey Spitz) kocha powieści detektywistyczne i pragnie przygód, on (Nick Spitz) jest policjantem bez żadnych sukcesów na koncie. Krótko: ostatni ludzie, jakich spodziewalibyście w samym centrum międzynarodowej afery z bogaczami, morderstwem, testamentem, pościgami... A jednak!
Kłopoty w raju
Teraz Jennifer Aniston i Adam Sandler powrócili w kontynuacji komedii, tym razem z polskim tytułem "Zabójcze wesele". Co dzieje się u Spitzów? Rozochoceni sukcesem w rozwiązaniu zagadki (nie przepraszam za spoilery, to było cztery lata temu!) morderstwa na jachcie, założyli własną agencję detektywistyczną. Jak im idzie? Marnie. Sprawy są mało ekscytujące, a oni są mało skuteczni. W swoją nową pasję włożyli wszystkie oszczędności, więc nastroje są dalekie od szampańskich. Tymczasem niczym głos z zaświatów, wzywa ich na swoje wesele poznany podczas "Morderczego rejsu" Maharadża (Adeel Akhtar). Transport na daleką wyspę, hotel, stroje... Wszystko opłacone! Kolejna przygoda właśnie się rozpoczęła.
Paryski zawrót głowy
Tylko czy byliby sobą, gdyby nie wdepnęliby w kolejną aferę? Bo wszystko jest pięknie i wszyscy są szczęśliwi, ale w kulminacyjnym momencie wesela pan młody zostaje porwany. Atmosfera na spędzie bogaczy (i dwójki zaplątanych tam Amerykanów) robi się gęsta. Trzeba ratować Maharadżę, porywacze żądają okupu, ma być dostarczony w Paryżu. To całkiem na rękę Spitzom, bo jak mówi niespełniony detektyw grany przez Sandlera do swojej żony: "Zawsze chciałaś zobaczyć Paryż!".
I to jest chyba w tej komedii bez żadnych granic najpiękniejsze: nikt nie mówi tutaj "stop". Największe nazwiska, najpiękniejsze lokalizacje, jakiś bezgraniczny chyba przepych... Bawmy się! Twórcy "Zabójczego wesela" wysyłają Aniston i Sandlera z jednego końca świata na drugi, na wierzchołek wieży Eiffla, w środek vana pędzącego paryskimi ulicami. Jednocześnie ten film ani przez chwilę nie udaje czegoś, czym nie jest. To jest komedia, zabawa formą, oko puszczane do widza, który przecież niejedno już widział.
Jennifer Aniston nie udaje postaci dwudziestolatki zdolnej do wszystkiego. Policjant Sandlera to nie jest glina, jakiego znacie z typowych akcyjniaków. Nawet nie potrafi dobrze strzelać! Każdy trop, na który wpadają nasi detektywi-amatorzy, okazuje się pudłem. Droga torba, którą dostają w prezencie? Dowiadujemy się, że jest... ze skóry dinozaura. Mają przeciwko sobie porywaczy, rodzinę Maharadży, paryską policję, komandosów... Wtedy wchodzi Jennifer Aniston w najpiękniejszej sukience i nawet nie ma zamiaru odpowiadać na zdziwione spojrzenia. Tak, przyszła tu rozwiązać zagadkę i zrobi to w hollywoodzkim stylu. Pościgi: odhaczone, walki wręcz: są, humor sytuacyjny i iskrzące dialogi: proszę bardzo. Jeśli nie takiej rozrywki szukacie w komediach kryminalnych, to już nic wam nie pomoże!
"Zabójcze wesele" na Netfliksie od 31 marca.
Basia Żelazko, dziennikarka Wirtualnej Polski