Trwa ładowanie...
27-09-2005 13:27

Zakochany Nowy Jork

Zakochany Nowy JorkŹródło: mat. dystrybutora
d1yjtnx
d1yjtnx

Pytanie za sto punktów: jaki tytuł nosi kontynuacja filmu „Walentynki”? Ano zgadza się, właśnie „Sylwester w Nowym Jorku”. Nakręcony przed niespełna dwoma laty komediodramat z udziałem kilkunastu pierwszoligowych gwiazd okazał się takim sukcesem, że hollywoodzcy producenci chętnie sypnęli groszem na nieformalną kontynuację. Bohaterowie są tu oczywiście inni, ale cała reszta – mozaikowa kompozycja, miłosne perypetie i piętrzące się schematy – pozostały bez zmian.

Reżyser Garry Marshall i spółka wyciągnęli niewiele wniosków z poprzedniej odsłony, bo i nie musieli tego robić. Tłumy uderzyły do kas, a że krytyka marudzi, to jej sprawa. Wysiłek włożony w realizację „Sylwestra…” jest tak minimalny, że momentami trudno odróżnić go od pierwowzoru. Z tej okazji, także ja pozwolę sobie na odrobinę nieróbstwa, recenzując film za pomocą zdań, których opisałem półtora roku temu „Walentynki”. Wciąż pasują jak ulał.

„Sylwester…” Marshalla jest niczym olbrzymie pudło czekoladek: zróżnicowane nadzienie w głodowych porcjach nie pozwala rozkoszować się żadnym smakiem dłużej niż pięć sekund. Jemy więc i jemy, mieszając marcepan z ajerkoniakiem, toffi z gorzką czekoladą, aż zostaj nam tylko sterta błyszczących sreberek i pierwsze oznaki bólu brzucha.

W tym wypadku o umiar niezwykle trudno: blisko dwadzieścia gwiazd i gwiazdeczek walczy o naszą uwagę w równorzędnych epizodach. Nie trzeba być zawodowym matematykiem, by przeliczyć ile ekranowego czasu przypada każdej z nich podczas dwóch godzin seansu. Bohaterowie zmieniają się tu jak w kalejdoskopie, a usilna kondensacja ich losów kończy się rozwodnieniem każdego z wątków. Żałować… tym razem nie ma czego. Pośród standardowych historyjek o miłości, przyjaźni i zdradzie znalazło się kilka odstępstw, ale wszystko jest tu jeszcze słodsze, milsze i poprawniejsze politycznie, niż w oryginale.

d1yjtnx

Największym grzechem filmu, podobnie jak w "Walentynkach", jest jednak absolutny brak pomysłowości względem konkurencyjnych produkcji. Nie dość, że film Marshalla stanowi zbiór męczących klisz i ogranych patentów, to w swym ogólnym założeniu jest ubogim kuzynem rewelacyjnego "To właśnie miłość". Niby konstrukcja ta sama, a jednak budulec dalece mniej szlachetny. Już nazwiska mówią sporo : Efron, Kutcher, Bon Jovi, Heigl, Vergara... To przede wszystkim ładne buzie, dopiero w drugiej kolejności aktorzy. Jednej Abigail Breslin udaje się zachować pośród patetycznych sloganów własną tożsamość.

Uległość jest tu niestety głównym budulcem - Marshall nie próbuje polemizować z miłością, jak zrobił to Richard Curtis we wspomnianym "To właśnie miłość". Miast tego, autor "Pretty Woman" i "Uciekającej panny młodej" raz jeszcze składa sztywny pokłon jej powierzchowności. Akcja rozgrywa się w obrębie sylwestrowej doby, a ta stanowić ma wystarczające usprawiedliwienie do szafowania uczuciami. Co potem, gdy ucichną fanfary? O to nikt już nie pyta. Grunt to zachować pozory.

d1yjtnx
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1yjtnx