Thomas McCarthy to jeden z tych reżyserów, którzy za każdym razem kręcą film o tym samym. Wystarczy spojrzeć na jego bohaterów – choć kreowani są przez aktorów o odmiennym emploi, składają się na tę samą, spójną personę. Tkwią w miejscu, donikąd się nie spieszą, funkcjonują gdzieś na granicy społecznych norm, wykluczeni, samotni. Młodzieńczy entuzjazm dawno już przeciekł im przez palce, a niezrealizowane pasje pokryła wszechogarniająca rutyna.
Grany przez Paula Giamattiego prawnik Mike na pierwszy rzut wydaje się z tego schematu wyłamywać – jako pierwszy w konstelacji McCarthy’ego nie jest samotnym, zaszczutym outsiderem, który swoją sytuację usprawiedliwia świadomymi wyborami. A przynajmniej wydaje się na pozór, bo choć Mike ma żonę, dwójkę dzieci, stałe zajęcie i oddanych kumpli, w głębi serca także czuje się niespełnionym nieudacznikiem. Z klientami krucho, w trenowanej przez niego drużynie zapaśniczej są sami przeciętniacy, a pogoda zawsze nie ta.
Pod tym względem Mike jest większym przegranym, niż tożsamy mu miłośnik pociągów z „Dróżnika” czy wdowiec ze „Spotkania” – wchodząc w społeczny układ, na który oni nie mieli szans, przegrał sromotnie. Dość powiedzieć, że bieżąca sytuacja zmusza go do chytrego, niemoralnego występku – stając się prawnym opiekunem swojego klienta, Mike wysyła go do domu starców, przejmując jednocześnie należne mu świadczenia finansowe.
Jak to jednak u McCarthy’ego bywa, wegetacyjne status quo zostanie przerwane (nie)spodziewanym pojawieniem się intruza spoza układu. W tym przypadku będzie to wnuk jego klienta – trochę zagubiony, zaniedbany przez matkę nastolatek o nieprzeciętnych zdolnościach zapaśniczych. Pomiędzy nim i Mike’em szybko pojawi się nić porozumienia, która dla tego drugiego oznaczać będzie jedno – mobilizację. McCarthy mówi nam w ten sposób, to co mówił już poprzednio – o swoje można i trzeba walczyć, ale bez czyjegoś wsparcia się nie obejdziemy. Lepiej byśmy sobie nie wmawiali, że jest inaczej.
A co z tymi, którym nie ma kto pomóc? Reżyser zdaje się wierzyć, że takich osób nie ma. Że zawsze jest lub będzie ktoś, kto wyrwie nas z letargu. I sukcesywnie tego dowodzi.
Paradoksalnie, czytelność i przewidywalność tego układu są największym atutem filmu. McCarthy to jedno z nazwisk, po których wiemy już czego się spodziewać. I dlatego możemy sięgnąć po nie bez obaw. Zupełnie, jak ma to miejsce z powrotami do ulubionych miejsc czy sięganiem po sprawdzone wino – nie będzie tu żadnej wolty, niemiłej niespodzianki czy haczyka. W kinie to wciąż niedoceniana wartość.