Amerykańska rodzina jednak do zniszczenia?
Amerykański remake jest dosłownym powtórzeniem pierwowzoru. Michael Haneke, autor także oryginału, powtórzył nie tylko intrygę, ale odtworzył w najdrobniejszych detalach także stronę wizualną. Podobno nawet rekwizyty stoją w tych samych miejscach, co w pierwszych „Funny Games”. Po co to wszystko?
Haneke mówi, że zawsze uważał „Funny Games” za amerykańską historię. Chciał więc pokazać ją amerykańskiej publiczności. Ale musiał chyba mieć świadomość, że jego film jest bez szans na sukces w Stanach Zjednoczonych. Haneke podważa bowiem jedną z fundamentalnych zasad amerykańskiego kina masowego – wiarę w niezniszczalną wartość jaką jest rodzina.
Pokazuje bowiem jak „zwyczajna rodzina” staje się ofiarą dwójki sadystów. Jak jest poniżana, dręczona, od początku pozbawiona szans w konfrontacji ze złem, które Haneke portretuje w czystej postaci. Widz nie pozna motywów, które kierują napastnikami. Nie pozna ich przeszłości. Nie dowie się niczego, co pozwoliłoby zrozumieć, dlaczego zaatakowali.
Nie ma też w filmie żadnej umowności, żadnego cudzysłowu, które pozwoliłyby zdystansować się wobec grozy i koszmaru, serwowanych przez Haneke w mistrzowski sposób. Austriacki reżyser pokazuje przemoc bez upiększeń i bez umowności.
Atakuje jednocześnie współczesną popkulturę (lansowaną w dużej mierze przez Hollywood), której przemoc stała się nieodzownym elementem. Krytykuje zobojętnienie na przemoc, które jest owocem takich właśnie kulturowych wzorców.
Nie, taki film nie miał szans na sukces w USA...