Animator: Na dobry Początek

Organizatorzy festiwalu Animator zdecydowali się na zaskakującą klamrę spinającą tegoroczną edycję z poprzednią. W zeszłym roku galę wręczenia nagród uświetnił pokaz filmu Theodora Usheva „Gloria Victoria”, którym w tym roku programerzy postanowili zapoczątkować sekcję konkursową.

Umieszczenie akurat tej animacji na samym starcie tegorocznych zmagań było bardzo ryzykowną decyzją, gdyż artystyczna poprzeczka zawieszona przez Usheva została tak wysoko, że istnieje groźba, iż już żaden z pozostałych filmów nie będzie w stanie do niej doskoczyć. Ale decyzja o inauguracji festiwalu tym właśnie dziełem posiada również swoją wielką zaletę. Animacja Usheva to niekwestionowany dowód na potężną siłę rażenia sztuki w tym również animacji.

Animator: Na dobry Początek
Źródło zdjęć: © mat. promocyjne

14.07.2014 11:10

Gdyby trzeba było wybrać tylko jeden film najlepiej podsumowujący tragiczne losy XX wieku, bez wahania wskazałbym na dzieło Usheva. Ta niespełna siedmiominutowa animacja w syntetyczny sposób ukazuje grozę i nienasycenie totalitaryzmów, a także zmaganie się z nimi powzięte przez sztukę. W rytm marszowych taktów 7. symfonii Szostakowicza przez ekran przechodzą kolejne obrazy nawiązujące do dzieł awangardy początków XX wieku. Za pomocą motywów nawiązujących do sztuki konstruktywistów, neoplastycystów, kubistów, futurystów czy ekspresjonistów Ushev odmalowuje tragiczne losy poprzedniego stulecia. Dynamiczny pochód wiedzie nas od zalanych krwią pól I wojny światowej, poprzez smaganą Europę kolejnymi szczerzącymi kły ideologicznymi widmami, hekatombę II wojny światowej, aż po zimnowojenną konfrontację dwóch mocarstw. Kanadyjczyk unika przy tym dosłowności. Nie sięga po drastyczne zdjęcia, zbanalizowane nieustanną reprodukcją, ani dosadność brutalizmu. Unika powszechnie znanych obrazów, które zastępuje abstrakcją
sztuki awangardowej. Przerażenie i niewypowiedziany tragizm wymalowuje korzystając z ekspresjonistycznych deformacji. Natłok artystycznych konwencji nie sprawia wrażenia eklektyzmu, a raczej zaplanowanego chaosu, w którym pogrążył się świat zeszłego stulecia. Ten wzniosły hymn na cześć pokoju z całą mocą udowadnia jedno: kolejne ideologie przemijają, pozostawiając za sobą cierpienie i śmierć, sztuka natomiast wydaje się być nieśmiertelna.

Zdecydowanie mniej optymistyczny był w swojej wizji Wojciech Sobczyk, który w filmie o prowokacyjnym tytule „Lato 2014” również pokusił się o odmalowanie krajobrazu człowieczego losu. Jego przedsięwzięcie było jeszcze ambitniejsze. Nie ograniczył się do opowiedzenia historii ostatniego wieku czy nawet kilku poprzednich. Jego animacja posiada formę uniwersalnej przypowieści o świecie opętanym przez zło. Losy świata obserwujemy na tle skrawka ziemi, które kilkukrotnie nieśpiesznie okrążamy. Wpierw jest on świadkiem krwawej bitwy na włócznie i miecze, następnie pokrywa się zbożem, by za moment stanąć w płomieniach. Kolejne minuty filmu przynoszą kolejne katastrofy, przedzielone krótkimi obrazami ukazującymi mozolną pracę na roli. Ta cykliczna wizja historii, w której tragedie ludzkie nieustannie powtarzają się, a ukojenia w znoju nie widać, została zaopatrzona w promyk nadziei, który może umknąć nieuważnemu widzowi. „Wyszły więc duchy nieczyste i wstąpiły w świnie. Wtedy stado – około dwóch tysięcy – rzuciło
się ze stromego urwiska do jeziora i w tym jeziorze utonęło” – do tego fragmentu z Pisma Świętego, opowiadającego o wyrzuceniu przez Jezusa Legionu z opętanego mężczyzny, odnosi nas zapis adresu biblijnego, towarzyszący tablicy tytułowej filmu. Dzięki temu kontekstowi animacja jawi się jako dzieło religijne, wręcz deklaracja wiary, że świat ugrzęźnięty w spirali zła może się z niego wyzwolić jedynie poprzez ingerencję w historię siły wyższej. Stwierdzenie to znakomicie rymuje się z poczynionym przez Usheva wyznaniem wiary w pokojową siłę sztuki.

Choć te dwa filmy zdecydowanie odznaczały się artystycznym poziomem i powagą podjętych tematów, również i skromniejsze filmy zajmujące się zdecydowanie mniej wzniosłymi problemami utwierdzały w przekonaniu, że animacja to potęga! Bezpretensjonalną humoreskę Roberta Löbela „Wind” można dawać za przykład światotwórczej potencji animacji. Właśnie ona, jak żadna inna sztuka filmowa, potrafi kreować dzięki swojej wrodzonej plastyczności fantastyczne i nierealne światy, które nie przejmują się ograniczeniami rzeczywistości fizykalnej. Niemiec stworzył świat zawiadowany przez Wielkiego Korbowego, którego mięśnie stymulują mechanizm tworzący na ziemi wszechpotężny wiatr. Jego wpływ na ludzkie życie uwidacznia się na każdym kroku. Fryzjer nie musi podtrzymywać długich bród klientów, by je strzyc, ulubioną rozrywką dzieci jest zamienianie się w żywe latawce, a dorosłych popijanie piwa w poziomie. Nikt zdaje się nie zauważać, jak bardzo determinuje ich życie ten dziwny, sztuczny wiatr, do momentu, gdy na moment ustaje…

Również obraz startujący w konkursie filmów długometrażowych udowodnił, że ograniczenie dla animacji stanowi jedynie wyobraźnia. A ta posiadana przez Shayne’a Ehmana i Setha Scrivera, twórców „Asphalt Watches”, z pewnością była wspomagana niedozwolonymi środkami. Gdyby zmagania w konkursach filmowych były nadzorowane przez kontrolę antydopingową, wspomniana dwójka z pewnością zostałaby zdyskwalifikowana. Ich opowieść o parze nietypowych autostopowiczów, przemierzających Kanadę z zachodu na wschód, po szyję zanurzona jest w niezwykle kwaśnym klimacie. Choć akcja rozgrywa się w roku 2000, autorzy nawiązują do czasów rodzącej się kontrkultury, z wielkimi eskapadami przez Stany pokolenia bitników, eksperymentami z narkotykami i wyzwalaniem wyobraźni z ograniczeń kulturowych norm. Kanadyjscy twórcy nie przejmują się narracyjnymi standardami czy estetycznymi kanonami. Ich film to jednej wielki narkotyczny trip, w którym przyjazny duszek w kapeluszu i niesprawną parasolką oraz nastolatek w czapce z daszkiem
spotykają przedziwne postacie. Film nie posiada dramaturgicznego napięcia ani puenty. Opowieść jedynie zmienia stany skupienia: raz zadziwiająco trzeźwo trzyma się perypetii bohaterów, by za moment popaść w dziwaczną manierę transowego teledysku. Dodatkowo wszystko to utrzymane jest w prymitywnej estetyce animacji komputerowej, wyglądającej jakby została zaprojektowana w darmowym programie typu Paint. Seans z pewnością poszerzający horyzonty, również te otwierające się przed animacją, lecz nużący tak samo, jak przypatrywanie się na trzeźwo ostro balującym dziwakom.

Jeżeli pierwszy dzień Animatora potraktować jako zapowiedź tego, co może nas spotkać w kolejnych dniach, to na następnych seansach należy trzymać się mocno fotela, bo zupełnie nie wiadomo, co nas może spotkać. Gdy już na pierwszych pokazach mieszają się poważne rozważania historiozoficzne i religijne z wynurzeniami przepalonej wyobraźni to monotonia raczej nam nie grozi. Animacja może niemal wszystko. Dobrze, że organizatorzy festiwalu przypomnieli nam o tym już na samym początku.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)