Animator: Nowi po staremu, a starzy po nowemu
Nie jesteśmy jeszcze w połowie festiwalu, a już poznaliśmy wszystkie krótkometrażowe animacje startujące w konkursie. Ostatni dzień zmagań przyniósł pojedynki pomiędzy mistrzami animacji a twórcami młodymi, choć posiadającymi już własny rozpoznawalny styl. Na małą niespodziankę zakrawa fakt, że to właśnie uznani twórcy, mający na koncie już niejeden doceniony tytuł, zaprezentowali się jako artyści wciąż poszukujący, eksplorujący nowe obszary wrażliwości.
Najbardziej znamiennym i zarazem znamienitym przykładem odejścia od rozpoznawalnego stylu ku nowej wizualności był film „Hipopotamy” Piotra Dumały. Znany głównie z tworzenia animacji we własnej technice wydrapywania rysunków w płytkach gipsowych, pokusił się tym razem o nakręcenie animacji rysunkowej. Odmiennej jednak w stylu od „Dr Charakter przedstawia” czy „Czarnego kapturka”, gdzie komediowemu klimatowi towarzyszyła prosta, czarna kreska. Tym razem obraz znacznie się wysubtelnił, wypiękniał. Pozbawiony został celowego niechlujstwa wcześniejszych rysowanych animacji. Na czarnym tle odznaczały się sinoniebieskie sylwety kilku nagich kobiet kąpiących się razem z małymi dziećmi w rzece. Były one podglądane przez grupkę mężczyzn, którzy zdecydowali się podejść bliżej, by je uwieść. Odtrąceni, postanawiali zdobyć je siłą. I tak rozpoczęła się odwieczna walka żywiołów męskiego z żeńskim, towarzysząca potokom dziejów. Brutalna scena walki bezbronnych kobiet z bezwzględnymi mężczyznami ma siłę metafory – odsyła
do odwiecznych losów ludzkiej agresji, tematu wiodącego podczas tegorocznego Animatora. Historia starcia tych ludzkich hipopotamów została dodatkowo zaopatrzona w zaskakującą puentę, wzmacniającą uniwersalistyczne odczytanie – po każdej wojnie przychodzi czas pokoju i odbudowy.
Wydawało się, że nie ma niczego bardziej pewnego w świecie animacji, niż powtarzalność stylu braci Quay. Duet ten, w każdej kolejnej swojej animacji penetrował tajemnicze, manierystyczne rzeczywistości za pomocą ponurego świata, zaludnionego przez kukiełki. W „Unmistaken Hands: Ex Voto F. H.” ponownie zanurzyli nas w dziwnym świecie barokowej wrażliwości, jednak zrezygnowali z eksplorowania środkowoeuropejskiego imaginarium na rzecz wyobraźni półwyspu iberyjskiego. Przeniesienie akcji filmu na południe Europy nie pozostało bez wpływu na jego klimat. Duszna i szara atmosfera kafkowskiej Pragi czy schulzowskiego Drohobycza została zastąpiona słońcem Hiszpanii. Rażące momentami promienie, rozjaśniając paletę barwną, nie odkryły jednak przed widzami tajemnicy historii właściciela zalanej wodą willi. Od kilku lat kolejne dzieła braci Quay coraz bardziej rozczarowywały. Po nieudanych „Inwentorium śladów” i „Masce” ich nowy film, głównie dzięki odświeżeniu formuły, jest miłym zaskoczeniem, niemniej jednak nadal
daleko sławnym braciom do formy z czasów „Ulicy krokodyli”.
Natomiast dwójka młodych polskich twórców – Piotr Bosacki i Małgorzata Bosek – postawiło na kontynuowanie motywów dobrze już znanych z ich poprzedniej twórczości, nie tak bogatej jak filmografie wcześniej przywołanych animatorów. Ich decyzja, by nie szukać na siłę nowych środków wyrazu oraz historii do opowiedzenia, okazała się trafiona. Stworzone przy okazji wcześniejszych filmów formuły nadal dobrze się sprawdzają, a oni najwyraźniej nie powiedzieli jeszcze wszystkiego na swoje ulubione tematy.
Bosacki w „Rzeczach oczywistych” ponownie sięgnął po estetykę matematycznego algorytmu. Jego oszczędne w warstwie wizualnej filmy oparte są na geometrycznej precyzji i słowie. Tym razem podjął temat kategorii rzeczy, którą potraktował śmiertelnie poważnie. Rozpoczął od dysput o naturze filozoficznej, by zahaczyć o rozważania matematyczne, fizyczne oraz metafizyczne. Powaga tonu głosu i powziętego dyskursu momentami rozpada się, wskazując na bełkotliwość stylizowanego języka. Bosacki to podstępny trickster – tworzy dzieło totalne, na pierwszy rzut oka spójne i kompletne, tylko po to, by wydobyć jego szwy. Wciąż balansuje na granicy naukowej powagi i zgrywy. Jego podejście można byłoby nazwać dekonstrukcyjnym, gdyby nie to, że jest przede wszystkim wielkim ironistą.
Na nowy film Małgorzaty Bosek musieliśmy czekać aż cztery lata. Po znakomitym „Dokumanimo” i nie mniej ciekawej „Wyspie gibonów” oczekiwania były niemałe. Na szczęście „Dwa żywioły” im sprostały. Bosek ponownie postanowiła zajrzeć między cztery ściany mieszkania polskiej rodziny i przekonać się, jak to jest być kobietą i mężczyzną w naszej rzeczywistości. Nie bez przyczyny zalicza się ją do grona nowej fali młodych polskich animatorek posiadających zacięcie feministyczne. O jej ważnej pozycji na tej scenie będziemy się mogli jeszcze przekonać na pokazie animacji o kobietach tworzonych przez kobiety zaprojektowanym specjalnie dla Animatora przez Hannę Margolis. Spojrzenie Bosek jest krytyczne, a zarazem bardzo celne. Tym razem postanowiła ukazać dwie płcie jako przeciwstawne żywioły – kobiecie bliżej do wody, szczególnie wtedy, gdy ściera podłogę i zmywa naczynia, mężczyźnie natomiast do ognia, czymś papierosa zapalić przecież musi. Równie wierna jak tematyce, pozostaje także formie. Konsekwentnie sięga po
animację przedmiotu – szczególnie tego nieatrakcyjnego i banalnego, tym razem są to przede wszystkim zapalniczki, puste opakowania po lekach i plastikowe pudełeczka – której towarzyszy obła i mięsista pastelowa kreska. Dzięki takiemu kolażowi tworzy świat kobieco delikatny, a przy tym zarzucony w pozostałościach codzienności.
Bycie zasłużonym twórcą, zaliczanym do grona mistrzów, nie skazuje na konieczność autoodtwarzania – kalkowania własnych, wielokrotnie sprawdzonych pomysłów. Młodość natomiast może oznaczać konsekwencję i stałość. W świecie sztuki nie ma twardych reguł. Jednak tylko ci najwięksi artyści potrafią podjąć ryzyko i poszerzyć paletę środków wyrazu o nowe odcienie. Młodzi mają jeszcze czas. Jestem o nich spokojny. Zanim wejdą na obce terytoria wrażliwości, niech najpierw dokładnie spenetrują własne.