Anthony Minghella: Jestem nerwowo optymistyczny
Reżyser Anthony Minghella, pracując nad takimi filmami, jak „Angielski pacjent”, „Utalentowany pan Ripley” czy „Wzgórze nadziei”, podróżował tak wiele, że stale miał walizkę zapakowaną do połowy. Na potrzeby swego najnowszego filmu, zdobywca Oscara wrócił do domu.
* Robert Nuñez: Pana ostatnie trzy filmy były pięknymi wizualnie obrazami z epoki. Skąd decyzja, by nakręcić film o czasach nam współczesnych?*
Anthony Minghella: Kiedy udzielałem wywiadów po „Wzgórzu nadziei”, jeden z dziennikarzy powiedział: Pańskie filmy podwajają koszty i rozmiar z jednego na drugi… Wydało mi się to strasznym bilansem. Postanowiłem więc zrobić mniejszy, bardziej osobisty film. Najbardziej bałem się tego, że jeśli zdecyduję się na historię, której akcja toczy się w Londynie, nie będę miał nic do powiedzenia. Pojechałem do wioski, gdzie zazwyczaj piszę, mając nadzieję, że z czymś wrócę.
R.N.: Może się wydawać, że zdecydowanie łatwiej jest zrobić film o współczesnym Londynie niż, powiedzmy, o czasach wojny secesyjnej…
A.M.: Można tak pomyśleć (śmiech). Sądziłem, że zrobię film o tym, co znam i że będzie to proste i szybkie, dzięki czemu nakręcę może więcej filmów. Ale okazało się to tak samo skomplikowane, jak zawsze, ponieważ bardzo szybko zrozumiałem, że nie wiem nic o tych kilku milach kwadratowych Londynu, o których wydawało mi się, że wiem wszystko. Im głębiej kopałem, tym moja ignorancja stawała się coraz bardziej oczywista. Spotykałem się z architektami, inżynierami, psychiatrami, pracownikami socjalnymi, ludźmi z ONZ, którzy zbierali zeznania zbrodniarzy wojennych, pojechałem do Sarajewa, poznałem Szwedów, dokumentowałem londyński system kanalizacji. Nie było miejsca, w którym moje pióro mogło robić coś według własnej woli. W każdym momencie musiałem szukać informacji.
R.N.: Wszystkie postaci filmu muszą dokonywać wyborów, które będą miały daleko idące konsekwencje. Czy punkty zwrotne w życiu interesują pana najbardziej?
A.M.: Takie momenty bywają wyjątkowo dramatyczne, ale także bardziej zwyczajne, niż to sobie wyobrażamy. Każdego dnia wybieramy kierunek. Kochamy kogoś, myśląc jednocześnie, że moglibyśmy kochać kogoś innego. Podejmujemy decyzje, a one mają swoje konsekwencje. Robisz coś, ale myślisz, że mógłbyś zrobić coś innego. Jesteś w restauracji, podają ci twoje danie, a ty myślisz, że powinieneś był zamówić stek, zaś osoba siedząca naprzeciwko sądzi, że powinna raczej zjeść łososia.
R.N.: „Rozstania i powroty” mają dość skomplikowaną strukturę i fabułę. Co było tym początkowym pomysłem? Czy zaczęło się od jednego wydarzenia, jednego obrazka?
A.M.: Czternaście czy piętnaście lat temu zacząłem pisać sztukę pod tytułem „Rozstania i powroty”. Mowa w niej była o parze, która wraca do domu i odkrywa, że włamano się do jej mieszkania. Przy sprawdzaniu, co zginęło, okazuje się, że nic. Wręcz przeciwnie – pewne rzeczy dodano. Dwukrotnie próbowałem to pisać i nie udawało mi się. Ale potem, gdy byłem w Rumunii na zdjęciach do „Wzgórza nadziei”, nasze londyńskie biuro zostało kilkakrotnie obrabowane i to przypomniało mi o pomyśle na tę sztukę. Uznałem, że drobne przestępstwo może być dla mnie pretekstem do przebadania miasta, które niesie tak wiele różnych doświadczeń. Jest tu ogromna grupa emigrantów. Postać grana przez Juliette Binoche jest Bośniaczką, ale równie dobrze mogłaby być Słowenką, Brazylijką, Meksykanką, Nigeryjką…
R.N.: Podoba się panu wielokulturowość tego miasta?
A.M.: Moja żona jest Chinką, a reszta rodziny pochodzi z Włoch. Więc choć Londyn jest moim domem, czuję się w nim gościem, częścią skomplikowanego ekosystemu tego miasta. To mnie niezwykle intryguje. Jakiś czas temu przypadkowo wpadłem do kawiarni w West Hampstead, a wyglądało na to, że trafiłem do Kosowa. Kawa była prawdziwie tamtejsza, jedzenie – również, podobnie jak papierosy i język. Zapytałem właścicieli, czy są Albańczykami. A oni odpowiedzieli: Nie, albańska kawiarnia jest w Kilburn. Tu w Londynie naprawdę jest cały świat. R.N.: Dorastał pan na Isle of Wight, prawda?
A.M.: Tak, i ten kontrast z Londynem jest niesamowity. Nawet teraz, kiedy jestem na wyspie i postanowię kogoś odwiedzić, to zanim do niego dotrę, on już mówi, że słyszał, iż jestem w drodze. Wydaje mi się, że w miastach żyje się coraz trudniej. Nie działają już tak dobrze. Czasem wydaje mi się, że Londyn jest na skraju możliwości funkcjonowania.
R.N.: „Rozstania i powroty” zmuszają nas do zweryfikowania naszych stereotypów na temat emigrantów. Taki był pana zamiar?
A.M.: Nie chciałem, by ktokolwiek czuł się naznaczony, ale jaki jest sens tworzenia fikcji, która nie zmusza nas do zastanowienia się nad naszymi opiniami? Jedyne filmy, które pozostały we mnie to te, które czegoś ode mnie wymagały. Najważniejszą postacią w filmie jest Amira (Juliette Binoche), bardzo silna kobieta. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy przyjechałem do Londynu, spałem na kanapie u znajomego. Przychodziła do niego raz w tygodniu sprzątaczka. Pewnego razu zapytałem ją, skąd pochodzi. Okazało się, że z Argentyny i że z wykształcenia jest analitykiem. Do tamtego momentu myślałem o niej tylko jako o sprzątaczce. To było pierwsze moje zetknięcie się z faktem, że rodzaj pracy nie musi mieć wiele wspólnego z osobą, która tę pracę wykonuje.
R.N.: Już po raz trzeci pracuje pan z Judem Law.
A.M.: Uważam, że jest świetnym aktorem. Lubimy się i ufamy sobie. Jest to niemal bezsłowna relacja.
R.N.: Jude Law był obiektem wielkiego zainteresowania prasy brukowej w zeszłym roku. Czy może to mieć wpływ na odbiór filmu?
A.M.: Zatrudniając ekipę, nie możesz przewidzieć, co się będzie działo za rok, kiedy film będzie gotowy. Ja nie śledzę tych spraw. Wiem tylko, że szczególnie w tym kraju pewni ludzie czują się w obowiązku niszczyć aktorów, których wcześniej stworzyli.
A.M.: Sądzę, że każdy film zaczyna się robić z optymizmem, a kończy z uczuciem pewnego zawodu. Gotowy produkt nigdy nie jest identyczny z początkowym zamysłem. Ale jestem optymistą, jeśli chodzi o kino. Co roku wszem i wobec ogłaszany jest koniec kina, a potem pojawia się kolejny fantastyczny film.
R.N.: A w kwestii świata?
A.M.: Jestem wielkim optymistą, jeśli chodzi o nasze możliwości bycia dobrymi i szczodrymi dla innych. Jednak równocześnie mam wiele obaw, ponieważ zniszczenia, jakich dokonujemy choćby w imię religii, są przerażające. Sądzę, że żyjemy w niebezpiecznych czasach. Jestem nerwowo optymistyczny. Świat jest kruchym miejscem.