Trwa ładowanie...
28-07-2010 12:53

Arcydzieła, których nie było

Arcydzieła, których nie byłoŹródło: AFP
dzfo3sh
dzfo3sh

[

]( http://www.fantastyka.pl/ ) Historia kina fantastycznego pełna jest wspaniałych, monumentalnych filmów, które… nigdy nie powstały. Nierzadko niewiele brakowało, powstały scenariusze, kompletowano obsady.

Jak potoczyłaby się historia kina, gdyby Orson Welles był szczuplejszy, Dawid Griffith nie obraził się na filmy dźwiękowe, a Bruce Willis poleciał w kosmos nieco wcześniej?

dzfo3sh

Konfederaci kontra Marsjanie

Dawid W. Griffith jako syn konfederackiego pułkownika, w dzieciństwie wiele nasłuchał się o bohaterstwie, poświęceniu i walce o przegraną sprawę. A ponieważ wierzył ojcu bezgranicznie, Stany Zjednoczone na przełomie wieków jawiły mu się jako kraj totalitarny, nietolerancyjny i głuchy na potrzeby swoich obywateli. W sercu przyszłego reżysera i producenta dojrzewał bunt, który wreszcie znalazł ujście w jego filmach, w tym obu najbardziej znanych: kontrowersyjnych „Narodzinach narodu” i epickiej „Nietolerancji”. Mało brakowało, a do tych dwóch obrazów doszedłby trzeci, mówiący o desperackiej walce z dużo lepiej rozwiniętym technologicznie przeciwnikiem. Rolę Unii przejąć mieli Marsjanie, a sam obraz miał być pierwszą ekranizacją „Wojny światów” Wellesa.

O samym filmie trudno cokolwiek powiedzieć, prócz tego, że z całą pewnością miał to być obraz niemy, bo plotki na jego temat narodziły się, na kilka lat przed „Śpiewakiem z jazzbandu”. Nie był to z pewnością zaawansowany projekt, bo Griffith nie miał praw do książki (wykupiło je już w 1925 roku studio Paramount z myślą o Cecilu B. DeMille’u), a o samym pomyśle powiedział jedynie garstce przyjaciół – wśród nich znalazł się sir Charles Chaplin, który opowiadał go jako anegdotę.

Plotka głosi, że Griffith chciał jeszcze wrócić do pomysłu w latach trzydziestych, ale pierwsze nie do końca udane przygody z filmem dźwiękowym sprawiły, że reżyser ostatecznie i nieodwołalnie pożegnał się z kinem.

„Wojna światów” długo czekała na realizację, w latach trzydziestych przymierzał się do niej nawet nieznany wówczas Alfred Hitchcock. Ostatecznie w wersji filmowej pojawiła się dopiero w pięćdziesiątym trzecim roku (reż. Byron Haskin), ale, choć odniosła sukces umiejętnie grając na zimnowojennych lękach, daleko jej było do rozgłosu jaki zyskała radiowa adaptacja powieści zrealizowana przez Orsona Wellesa dla Mercury Theatre i wyemitowana przez CBS w październiku trzydziestego ósmego roku. Słuchowisko, jak powszechnie wiadomo, wywołało w Stanach panikę, a CBS było zmuszone do wypłacenia gigantycznych odszkodowań. Zwycięzcą okazał się natomiast Orson Welles, który nagle znalazł się na szczycie złotej góry. Co w pełni wykorzystał. [

]( http://www.fantastyka.pl/ ) Gruby cień Batmana

dzfo3sh

Powszechnie mówi się o twórcy „Obywatela Kane’a”, że był bardziej nadęty i bezwzględny niż bohater jego najsłynniejszego dzieła. Wiadomo też, że jego pomysły były całkowicie nieprzewidywalne. W swych najlepszych czasach niemal w każdej rozmowie ogłaszał nowy projekt, a z tych zapowiedzianych oficjalnie potrafił wycofać się z dnia na dzień. Nic dziwnego, że wszyscy uwierzyli, że słynny reżyser chciał wyreżyserować Batmana i… samemu zagrać główną rolę, pomimo swej tuszy. Cała sprawa, rzekomo odkryta przez historyka filmu Lionela Huttona pracującego nad biografią Wellesa, okazała się wielką zgrywą twórcy komiksowego Marka Millara. Ale, jak się okazuje, nie do końca wyssaną z palca.

Tak naprawdę Welles zastanawiał się nad przeniesieniem na ekran „Shadowa”, mrocznego bohatera słuchowisk, protoplasty Nietoperza z Gotham, któremu przez dłuższy czas służył swym głębokim głosem. Podobno, gdy jeden z kolegów powiedział mu wtedy, że Shadow to pieśń przeszłości i teraz Batman byłby dużo lepszym pomysłem, Orson odparł: Nie zmieściłbym się w kostium nietoperza, za to cień mam odpowiednio groźny. Ostatecznie, jak wiadomo, nic z tej rozmowy nie wynikło. A szkoda, bo wizja Millara kusi. Marlena Dietrich jako Catwoman? Może nie przebiłaby w tej roli Michelle Pfeiffer, ale Halle Berry nie stanowiłaby dla Niemki wyzwania.

Centaury pod Troją

A skoro już przy boskiej Marlenie jesteśmy, nie wszyscy może wiedzą, że swoją najsłynniejszą rolę w „Błękitnym aniele” zawdzięczała wstawiennictwu kontrowersyjnej reżyserki Leni Riefenstahl.

dzfo3sh

Oczywiście późniejsza „etatowa reżyserka Hitlera”, która wówczas realizowała się jako aktorka, w pierwszej chwili zapragnęła tej roli dla siebie. Jednak gdy reżyser Josef Von Sternberg powiedział jej, że bardziej niż kobiety zjawiskowo pięknej potrzebuje wyzywająco drapieżnej, z miejsca poleciła Marlenę. W podzięce za komplement natomiast opowiedziała Von Sternbergowi o swoim pomyśle na film.

Bohaterką miała być Pentazylea, królowa Amazonek, z którymi wedle podań pojawiła się pod Troją, w trakcie opiewanej przez Homera bitwy. O jej dzielnej walce, poświęceniu i śmierci miał traktować film Leni. [

]( http://www.fantastyka.pl/ ) Oczywiście, jako że Riefenstahl była również tancerką, a zamierzała obsadzić siebie w głównej roli, w filmie nie brakowałoby pewnie rozterek Pentazylei wytańczonych w blasku księżyca, ale poza tym zapowiadało się prawdziwie epickie widowisko fantasy. Według późniejszych wywiadów, pani reżyser chciała włączyć do bitwy oddziały centaurów, harpie, a nawet minotaury (sic!). Starcia bohaterów miały być natomiast przedstawione jako… balet.

dzfo3sh

Aż żal, że zamiast tego niezwykłego dzieła dostaliśmy propagandowy „Tryumf woli”.

Dali, Giger i kosmiczne cukierki

Chociaż pomysły Leni Riefenstahl były śmiałe, daleko jej było do konceptów forsowanych podczas realizacji filmowej „Diuny”. Oczywiście należy wziąć poprawkę na czasy – przez cztery dekady w kinie dokonało się naprawdę wiele – ale i mało kto byłby w stanie sprostać umysłowi wizjonera, przy którym nawet David Lynch wyglądał jak filmowy konserwatysta. Mowa o Alejandro Jodorowskim, awangardowym twórcy rodem z Chile.

Już sama obsada robi wrażenie: Orson Welles, Charlotte Rampling, Salvadore Dali. Reszta ekipy nie pozostaje w tyle: za muzykę mieli odpowiadać Pink Floyd, za kostiumy i scenografię Moebius i H.R. Giger. Czego by w tym filmie nie było… statki kosmiczne jak cukierki z choinki, kolorowi transwestyci i indiańscy szamani, ogólny haj i czerwie pustyni bardziej niż zwykle falliczne.

dzfo3sh

Tyle planów, bo sprawa rozbiła się o koszta i planowaną długość filmu. Herbert mówił, że wizja Jodorowsky’ego musiałaby trwać ze dwadzieścia godzin. Sam reżyser upierał się przy dziesięciu, ale producenci jakoś nie docenili ustępstwa i projekt upadł. Warto jeszcze nadmienić, że zanim ostatecznie za „Diunę” zabrał się Lynch, pracował nad nią opromieniony chwałą „Obcego” Ridley Scott. On również okazał się jednak zbyt kosztowny. Nawet bez landrynkowej kosmicznej floty.

Wybierz sobie Ducha

Trzy lata przed tym, jak Dino de Laurentiis zaproponował reżyserię „Diuny” Lynchowi, Steven Spielberg – „Piotruś Pan Hollywood”, jak nazywała go prasa – dostał do ręki scenariusz horroru według własnego pomysłu. Miała to być mroczna opowieść o domu wybudowanym na indiańskim cmentarzu i rodzinie walczącej z groźnym duchem. Scenarzystą był sam Stephen King.

Spielberg, który początkowo sam chciał stanąć za kamerą uznał, że pomysły mistrza horroru są zbyt ponure i krwawe, więc skrypt odrzucił, a pieczę nad obrazem powierzył Tobe Hooperowi, twórcy niesamowitej „Teksaskiej masakry piłą mechaniczną”. Choć „powierzył” to zbyt duże słowo, bo gdy tylko Hooper dodawał coś od siebie, reżyser „Szczęk” zaczynał narzekać na odstępstwa od wizji.

dzfo3sh

W konsekwencji powstał obraz, z którego nikt nie był do końca zadowolony, a filmowi gdybacze mają do wyboru trzy opcje alternatywnego „Poltergeista”: ten duetu King-Spielberg, „The Goonies” dla nieco starszych od początku do końca zrealizowane przez Spielberga i zapewne najbardziej interesująca autorska wizja będącego u szczytu sił i możliwości Hoopera.

Gepetto może być tylko jeden

Skłonność Spielberga do realizowania kina przygodowego, choć zapewniła mu miejsce w historii kina i ogromne pieniądze, obróciła się przeciwko niemu, gdy postanowił zrealizować film „A.I. Sztuczna Inteligencja” według notatek Stanleya Kubricka. Fani „angielskiego objawienia” i „najwybitniejszego reżysera wszech czasów” gdy tylko dowiedzieli się, kto ma przejąć po nim schedę, wszczęli awanturę. Nie chcieli kolejnej opowiastki rodem z Hollywoodu, futurystycznej, disnejowskiej bajeczki o Pinokio, jaką, byli tego pewni, zaserwować miał im Spielberg. Chcieli wielowymiarowego, niejednoznacznego dzieła, uwodzącego ogromem i szczegółowością wizji, a jednocześnie gwałcącego wewnętrzny spokój i zadającego pytania o sens życia. Takiego filmu, jaki z pewnością zrobiłby Kubrick. [

]( http://www.fantastyka.pl/ ) I rzeczywiście, film Spielberga choć całkiem udany, pogrążyła fatalna, doklejona na siłę końcówka. Fani Kubricka wyrazili swoje oburzenie i na
forach zaczęli snuć wizje, jak cudowny byłby „A.I. Sztuczna Inteligencja” gdyby zrealizował go słynny Anglik. Najzabawniejsza w całej tej historii jest wypowiedź Briana Aldissa – to na podstawie jego opowiadania powstało „A.I.” – który w wywiadach wspomina spotkania z Kubrickiem. Mówi Aldiss: [Kubrick] Chciał, aby w filmie chłopiec-robot, napotkawszy niebieską wróżkę, zamienił się w prawdziwego człowieka. I co wy na to, malkontenci?

Clark Kent kontra Szeloba

Cofnijmy się jednak znowu troszkę i przyjrzyjmy produkcji, która miała cudowne zadatki stać się najbardziej kuriozalną ekranizacją komiksu w historii kina (pisząc te słowa nie mam oczywiście na myśli offu i fanowskich mikrobudżetówek). Mowa o „Superman Reborn”.

Na pierwszy rzut oka zapowiada się nieźle. Za produkcję odpowiadać mieli ludzie, którym swój sukces zawdzięczał filmowy „Batman”: Jon Peters jako producent i Tim Burton na krzesełku reżysera. Scenariusz miał napisać Kevin Smith, a główną rolę zamierzano powierzyć nieopatrzonemu wówczas aż tak bardzo jak dziś Nicholasowi Cage’owi. Co mogłoby pójść nie tak?

Cóż, najlepiej wyjaśnia to Kevin Smith, który, relacjonując fanom spotkanie z Petersem, mówi o trzech elementach, które koniecznie miał uwzględnić pisząc scenariusz. Po pierwsze, żadnego kostiumu, bo główny bohater nie może wyglądać jak gej. Po drugie, żadnego latania. Po trzecie, w trzeciej scenie bohater ma walczyć z wielkim pająkiem. Mina Smitha, gdy o tym opowiada, warta jest każdych pieniędzy. Kto chce, może zobaczyć na Youtube.

Na obronę Burtona powiem tylko, że po pierwsze nigdy nie był fanem Supermana, a po drugie on chciał kostiumu. Czarnobiałego i bez peleryny, ale chciał…

Bruce Wayne na kozetce

Tymczasem, po przesadnie kolorowych Batmanach Schumachera, w umysłach filmowców zaczęła dojrzewać myśl, że wypadałoby odświeżyć trochę wizerunek Nietoperza. Uczynić go bardziej mrocznym, albo coś. Gotycka na wpół zgrywa nie wchodziła w grę, zaczęto się więc rozglądać za twórcą, który skupi się portrecie psychologicznym Bruce’a W.

Wybór padł… na Darrena Aronofsky’ego, twórcę niepokojącego „Pi”. Podstawę scenariusza miał stanowić komiks Franka Millera „Batman: Year One” ale późniejszy reżyser „Requiem dla snu” miał w głowie zupełnie inną historię. Chciał opowiedzieć o zmaganiach młodego Bruce’a z traumą po śmierci rodziców, o jego fascynacji Zorro, lękach związanych z ciemnością i wreszcie o tym, jak wypadek wynikiem którego wpada do jaskini, wpycha go na późniejszą życiową drogę. Kostium Batmana miał się w filmie pojawić raz. W ostatniej scenie. [

]( http://www.fantastyka.pl/ ) Kosmiczna pułapka

No ale my tutaj o herosach w dziwnych wdziankach, a tymczasem mało brakowało, a jeden z najważniejszych bohaterów kina akcji – John McClane ze „Szklanych pułapek” – poleciałby, wzorem Jamesa Bonda, w kosmos. I niewątpliwie robiłby tam takie cuda, że nikt nie miałby wątpliwości, że to fantastyka.

Jak mogło do tego dojść? Trzecia część serii według planów – dodajmy mocno już zaawansowanych – miała się rozgrywać na statku. Niestety, w międzyczasie pojawił się „Liberator” ze Stevenem Seagalem i koncepcja runęła. A że w Hollywood nie zarzyna się kur znoszących złote jaja, zaczęto na gwałt szukać pomysłu, czym ów przeklęty statek zastąpić. I, jak mówi legenda, właśnie wtedy, podczas największej burzy mózgów, zrodził się pomysł… stacji kosmicznej. Nieszczęśliwie Bruce Willis nie był projektowi przychylny, co wyraził troskliwym zapytaniem, czy kogoś aby nie powaliło. Ale może nie ma czego żałować. W kosmosie i tak nikt nie usłyszałby jego yippee-ki-yay motherfucker.

Czego by tu jeszcze NIE nakręcić?

To oczywiście wierzchołek góry lodowej. Na każdy udany film wypada po kilka, albo nawet kilkanaście ciekawych, niezrealizowanych projektów. A im wybitniejszy twórca, tym większy żal, jeśli porzuca jakiś pomysł.

Czy powstanie „Hyperion” Martina Scorsese, a Ridley Scott zrealizuje „Wieczną wojnę”? I jak w końcu będzie z „Grą Endera”?

Na te pytania będziemy mogli sobie odpowiedzieć za parę lat. A kto wie, może przy okazji narodzi się kilka nowych, ciekawych historyjek, które okażą się lepsze niż filmy. Czego niekoniecznie wszystkim życzę.

Autor artykułu jest w grupie organizatorów Europejskiego Konwentu Miłośników Fantastyki Parcon-Polcon-Eurocon 2010. Konwent odbędzie się w dniach 26-29 sierpnia 2010 w Cieszynie i Czeskim Cieszynie (strona internetowa imprezy: www.eurocon2010.org). Patronat medialny nad imprezą objęła Nowa Fantastyka.

Jakub Ćwiek

dzfo3sh
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dzfo3sh