Artur Żmijewski: "Muszę mieć wrażliwość motyla i skórę niedźwiedzia"

Kiedyś krytycy pisali, że "Alain Delon mógłby mu buty czyścić". Był bandytą u *Pasikowskiego, lekarzem w Leśnej Górze i księdzem na rowerze. Teraz aktor Artur Żmijewski dubbinguje głos misia z filmu "Paddington" Paula Kinga. Żmijewski mówi, że nie boi się zaszufladkowania, ale przeszkadza mu polskie kategoryzowanie. Najbardziej jednak chce być reżyserem. Rozmawia z nim Marcin Radomski.*

Artur Żmijewski: "Muszę mieć wrażliwość motyla i skórę niedźwiedzia"
Źródło zdjęć: © Facebook

Pamięta Pan ulubioną bajkę z dzieciństwa?

Jako dziecko bardzo lubiłem Misia Uszatka. Za moich czasów nie było zbyt dużo filmów dla dzieci. Oglądałem Uszatka, Rumcajsa, Wilka i Zająca czy Bolka i Lolka.

I do misia Artur Żmijewski teraz wraca. W filmie „Paddington” dubbinguje Pan głównego bohatera. Jak się gra głosem?

To niezwykle intymna praca. Jestem ja, reżyser i realizator. Możemy sobie pozwolić na wiele rzeczy, które nie byłyby możliwe przy realizacji normalnego filmu.

Jakie?

Człowiek grając głosem, przekazuje emocje pasujące do postaci widocznej na ekranie. Dlatego mogę pozwolić sobie na więcej głupich min i gestów. Mam frajdę, że odgrywam to w zamknięciu. Z drugiej strony, skoro mam do dyspozycji tylko głos, a nie całe ciało - nie oczy, twarz - muszę włożyć więcej emocji. Szczególnie, jeśli jest to postać animowana czy narysowana, nawet tak dobrze, jak Paddington.

Naśladował Pan Bena Whishawa, którego głosem mówi miś?

Oczywiście, że nie. Wynika to z tego, że są pewne ograniczenia. Mam w słuchawce głos pierwowzoru z jego intonacją, melodią i jest ona zupełnie inna niż polska. W tym przypadku nawet pysk Misia wyraża emocje. Dlatego też w postać dubbingowaną trzeba tak samo się „wkleić” czy stać się nią, jak grając człowieka w filmie fabularnym. Na tym polega trudność, jak również wyzwanie. A ja je uwielbiam.

Aktorstwo składa się z wyzwań?

W tym zawodzie trzeba mieć wrażliwość motyla i skórę niedźwiedzia.

fot. AKPA

Co to znaczy?

Jest wiele momentów niezwykle wzruszających i inspirujących, kiedy nagle trzeba zagrać przejmującą scenę i wykazać się taką wrażliwością, która zarazi widza. Innym razem wzbudzić strach, śmiech albo wściekłość. Wielki aktor Tadeusz Łomnicki, który grał wybitne role na scenie, powiedział mi, że gdy musi wywołać łzy na swojej twarzy, to patrzy intensywnie w najmocniej świecący reflektor, który pali w twarz. Nie można przejąć się za mocno, bo wtedy nie przekaże się tekstu i emocji.

Powiedział Pan też kiedyś, że aktorstwo ma słodko-gorzki smak.

To sinusoida, która różnie funkcjonuje. Mawia się, że w życiu aktora ciągle występują paradoksy. Aktor jest nieszczęśliwy, kiedy nie ma pracy i gdy ją ma. Kiedy nie ma pracy, czeka na ofertę, a kiedy już ma, to narzeka, że nie może sobie poradzić z natłokiem obowiązków.

Pojawia się również ryzyko zaszufladkowania.

To nie na tym polega. Teraz w tym zawodzie trzeba mieć pewną gotowość. Oczywiście nie uciekniemy od fizyczności. Możemy ją próbować zniszczyć lub podrysować. Z pięknej aktorki można zrobić potwora, jak np. Charlize Theron w „Monster”. Wydaje mi się, że to kwestia odwagi reżyserów i producentów, proponujących role aktorom.

Zwykle jest Pan kojarzony z Burskim z serialu „Na dobre i na złe” albo księdzem w „Ojcu Mateuszu”. A grał Pan w latach 90. bandytów w filmach Pasikowskiego.

Łatwo jest napisać: Artur Żmijewski, w nawiasie 48 lat, "Ojciec Mateusz". W ogóle uważam, że my mamy zbyt dużą łatwość klasyfikowania ludzi, przypinania łatek aktorom serialowym czy celebrytom. To dookreślanie jest zbyt proste. A ja za każdym razem muszę myśleć, że powinienem wykonywać swą pracę najlepiej jak umiem. I przynajmniej staram się.

fot. AKPA

*Czyli nie ma Pan poczucia zaklasyfikowania do pewnej kategorii aktorów?*

Cieszy mnie, że Pasikowski po serii moich ról romantycznych zobaczył we mnie bandytę. Potem przez kilka lat grałem role zimnych drani i musiałem wyjść z tej szuflady, aby zagrać doktora Burskiego, który sprowadził mnie na inny etap. Przestałem być bohaterem romantycznym, a zacząłem pozytywnym. W teatrze grywałem dużo ról czarnych charakterów, ale siła rażenia przedstawienia jest zupełnie inna niż cotygodniowa obecność w telewizji. Nie miał z tym też problemu Piotrek Trzaskalski, który obsadził mnie w „Moim rowerze”. A to dlatego, że on ma wyobraźnię. Biorąc udział w projekcie długotrwałym, nie wykluczam gotowości do poddawania się kolejnym wyzwaniom. Przykład filmu „Paddington” właśnie o tym świadczy.

Na chwilę stanął Pan po drugiej stronie kamery – zajął miejsce reżysera "Ojca Mateusza". Po raz pierwszy zdarzyła się taka sytuacja na planie "Na dobre i na złe". Chciałby Pan powtórzyć te doświadczenia?

Tak, reżyseria bardzo mnie interesuje. Bycie aktorem jest niezwykle inspirujące, ale oznacza częściowe zaangażowanie w projekt. Po drugiej stronie kamery stwarza się cały świat i bierze za niego odpowiedzialność. I to jest szalenie ciekawe.

Czy ma Pan już konkretne plany?

Niewątpliwie chciałbym zrobić coś swojego, ale potrzebuję dużo wolnego czasu. Pomysłów mam kilka, nie wiem, co uda się zrealizować. A jak na razie spełniam się w aktorstwie.

Ono na pewno przyda się w reżyserii.

Kilka razy przekonałem się na własne oczy, że reżyser nie lubił swoich aktorów, a film to przecież dzieło zbiorowości. Spotkałem się też z reżyserami, którzy od początku do końca wiedzieli, co powinno się kiedy pojawić, nie ufając emocjom aktora i to się kończyło karczemnie.

Jak zatem powinna wyglądać współpraca reżysera z aktorem?

Maciej Prus powiedział, że w jego przekonaniu dobrym reżyserem jest ten, kto wyczuwa moment, w którym aktor na temat granej postaci wie więcej, niż wie reżyser. Mnie łatwiej jest opowiadać o czymś, ponieważ jestem w stanie pomóc innym również w kwestiach technicznych. Po prostu wiem o tym z doświadczenia aktorskiego. I dlatego mam trochę łatwiej.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (40)