Ciekaw jestem, czy film *„Służące” stanie się u nas przebojem, tak jak stał się za Oceanem. Nie będzie to proste, gdyż tematyka rasowa nigdy nie cieszyła się u nas wzięciem. Z powodów wiadomych – jesteśmy jednolitym, zamkniętym, monokulturowym krajem. No, coś się w tej kwestii zaczyna zmieniać, ale wciąż dość opornie. Gdy niedawno gościłem u siebie znajomego z Barcelony, był zdumiony faktem, że wszyscy ludzie na ulicy są biali. W zachodniej Europie to już niemożliwe.*
Nie jest też prosto sprzedać nad Wisłą problemy klasowe. Za komuny był to temat dyżurny. Ucisk chłopów pańszczyźnianych, tyrania obszarników, prześladowania czarnej ludności w USA także. Oficjalna propaganda wyssała z tych kwestii prawdę, sprowadziła je do poziomu tępych, bezmyślnie powtarzanych haseł. Nic dziwnego, że na długi czas odstraszyła polską publiczność od wszystkiego, co ma związek z szeroko pojętą niesprawiedliwością na świecie. Niezbyt chodliwe są u nas dzieła pokazujące, jak ludzie walczą o swoje prawa. Również zresztą w tzw. realu uwielbiamy pyskować, ale nie lubimy protestować, manifestować, domagać się. Przykładem dość mizerny odzew, z jakim spotkał się w Polsce Ruch Oburzonych. Może dlatego, że dość się już nawalczyliśmy w swojej historii? Teraz chcielibyśmy się wreszcie dorobić, nawet za cenę upokorzeń i nieprawości.
Choć i u nas coś jakby się ruszyło, świadomość jakby powoli zaczyna rosnąć (czego dowodem np. sukces wyborczy Ruchu Poparcia Palikota), tak więc „Służące” mogą, mimo wszystko, stać się dobrą lekcją. Zwłaszcza, że to film, który w realiach amerykańskiego Południa lat 60. XX wieku opowiada nam w gruncie rzeczy hollywoodzką bajkę. Jest w niej Zła Czarownica (wyniosła, arogancka rasistka Hilly Holbrook, grana przez Bryce Dallas Howard) – nie zdradzę chyba wielkiej tajemnicy, jak powiem, że zostanie przykładnie ukarana. Jest też i Dobra Wróżka. Tą okazuje się Celia Foote (w tej roli coraz popularniejsza Jessica Chastain), która z początku robi wrażenie „głupiej blondynki”. Potem jednak wychodzi na jaw, że ma najwięcej serca i rozumu ze wszystkich pańć w okolicy.
Film Tate’a Taylora zgrabnie balansuje między realizmem a nostalgią. Z jednej strony dzieją się tutaj straszne rzeczy – biali właściciele traktują swoich czarnych służących jak podludzi, z drugiej – klimat lat 60. ewokowany przez kostiumy, scenografię i muzykę wywołuje tęsknotę za czasem, który przeminął. Tęsknotę tym silniejszą, że była to epoka pionierska, gdy walka o prawa czarnej ludności i innych uciskanych dopiero się rozpoczynała. Nie da się wrócić do tamtego entuzjazmu i tamtych nadziei, ale można je wskrzesić na ekranie.
Najważniejsza nauka, jaką należy wyciągnąć ze „Służących”, dotyczy kwestii tzw. widzialności. Czarni na południu Stanów stanowili w latach 60. kastą „niewidzialnych”. Nie mieli prawa głosu. Nie mieli prawa się zbuntować. Musieli posłusznie wykonywać to, co nakazywali im Biali (choć niby tyle już dekad minęło od momentu zniesienia niewolnictwa). Przede wszystkim jednak milczeli. Bali się mówić o swych cierpieniach, o przemocy, której doświadczyli. Dopiero upór pewnej młodej dziewczyny (Emma Stone), która marzyła o karierze pisarskiej i postanowiła spisać dzieje owych „niewidocznych” oraz odwaga czarnych służących (w ich rolach Viola Davis oraz Octavia Spencer), które - wbrew lękowi i grożącym im konsekwencjom – zdecydowały się opowiedzieć Eugenii swoje życie, poruszyły lawinę. Ta wreszcie zmiotła stary porządek i doprowadziła do tego, że kilkadziesiąt lat później czarnoskóry obywatel
został wybrany na prezydenta USA.
Nie wolno milczeć - to przesłanie płynące ze „Służących” wydaje mi się szczególnie cenne w Polsce, gdzie wciąż różne „autorytety” każą nam trzymać gębę na kłódkę, nie wychylać się, zachować dyskrecję, nie epatować i grzecznie się podporządkować, rzekomo dla własnego dobra. Ale bez „wyjścia z szafy”, bez przełamania strachu, bez opowiedzenia głośno swojej historii nic się nie zmieni. Owszem, dzisiaj siła i prestiż słowa pisanego są znacznie mniejsze niż były w latach 60. Dzisiaj trzeba iść ze swym życiem prosto do telewizji, choć i ta nie ma już ambicji przeobrażania świata, poluje jedynie na sensację. Internet z kolei to wielki śmietnik, potrafi jednak – jak pokazał przykład krajów arabskich – podsycić rewolucyjnego ducha.
Nawet, jeśli obecnie znacznie trudniej przebić się ze swym głosem niż w pięknych, żarliwych latach 60., to przecież nie znaczy, że nie ma o czym mówić.