Trwa ładowanie...
11-02-2008 13:52

Berlin płacze sztucznymi łzami - Berlinale 2008

Berlin płacze sztucznymi łzami - Berlinale 2008
d4bzg83
d4bzg83

Gdyby oceniać stan międzynarodowego kina po głównym konkursie berlińskiego festiwalu, trzeba by po pierwszych kilku dniach powiedzieć, że kino się skończyło i zwyciężyła telewizja. W szczególności ta telewizja, którą serwuje się widzom w środę wieczorem, w cyklach typu „Okruchy życia”.

Większość prezentowanych filmów próbuje widza zaangażować w losy postaci doświadczających życiowych tragedii – raka, rozwodów, zdrad. Słusznie, skoro to przeżycia uniwersalne pod każdą szerokością geograficzną. Szkoda tylko, że większość twórców operuje tonem telewizyjnego dramatu, kiepsko ukrywając filmową mechanikę i sprawiając wrażenie, że sami w dramat nie wierzą. Dlaczego miałby w to wierzyć widz?

SCORSESE Z ROLLING STONES

Początek festiwalu był jednak inny. Zapowiadano, że Berlinale próbuje w tym roku odkleić łatkę najbardziej politycznego z głównych festiwali filmowych i stawia między innymi na muzykę. W tej sytuacji na otwarcie świetnie pasował film „Shine a Light” - koncert Rolling Stonesów, nakręcony przez Martina Scorsese przy wsparciu tuzina najlepszych operatorów filmowych świata.

Nazwiska twórców świetnie pasowały też oczywiście do czerwonego dywanu, gdzie pojawienie się Stonesów i Scorsese wywołało ekstazę kilkuset osób fanów i stan niemal przedagonalny u fotografów, których wrzaski słychać było dwie ulice dalej. Podejrzewam zresztą, że nie chodziło tylko o status i osiągnięcia gości, ale i gratulacje dla matki natury.

Na czerwonym dywanie przechadzało się w końcu pięciu panów w sumarycznym wieku przekraczającym na oko pięćset lat (z czego sam Keith Richards wyglądał na jakieś 300.). Szli bez pomocy chodzików i nowych technologii (o przetaczaniu krwi w Szwajcarii i namiotach tlenowych nikt przecież na czerwonym dywanie nie wykrzykuje).

d4bzg83

Okazało sie jednak, że tłum szczytował przedwcześnie. Po seansie nie spotkałem nikogo, kto uznałby „Shine a Light” za coś więcej, niż tylko dobry film koncertowy. Na więcej może nie należało liczyć, skoro sam Scorsese zapowiedział, że skoncentruje się na muzyce, bo Stonesi wywiadów udzielają codziennie i o wszystko już ich zapytano.

Może i tak, ale niedosyt pozostaje. W końcu na muzyce skupia się każdy z reżyserów koncertów.

Od legendy amerykańskiego kina wolno chyba wymagać więcej, niż tylko zatrudnienia do filmu nalepszych operatorów i montażystów świata?

OFIARY FESTIWALU

Kto na razie poległ? Niechętny znęcaniu się nad nieudanymi filmami, podaję moje jednozdaniowe uzasadnienia:

d4bzg83

- chińskie “Zhuo You” (In Love We Trust) – historia matki, która dla zdobycia szpiku kostnego postanawia zajść w ciążę ze swoim byłym mężem, mimo że i ona, i on są już w nowych związkach; gdyby zrobić z tego farsę, byłoby nie tylko śmieszniej, ale i celniej; w wersji dramatycznej historia robi się jednocześnie przewidywalna i absurdalna.

- francuska „Julia” Erica Zonki – jeden z najbardziej oczekiwanych filmów festiwalu jest niezłym thrillerem inspirowanym „Glorią” Johna Cassavetesa, ale taki thriller mogło nakręcić 25 innych reżyserów, zamiast milczącego od 8 lat Francuza, który był kiedyś wielką nadzieją europejskiego kina.

- fińskie „Must Jaa” (Black Ice) – gdyby Grocholę wystawić jako skandynawski dramat, wyszedłby własnie ten film. Czyli opera mydla rozegrana niczym Strindberg.

d4bzg83

- amerykański „Gardens of the Night” – dwie godziny filmu w tonie społecznego ogłoszenia o porwanych dzieciach zmuszanych do prostytucji; w postaci 30-minutowego spotu telewizyjnego byłoby skuteczniejsze.

- „Elegy” Isabel Coixet – następny wielce oczekiwany film i kolejny dramat opowiadany, jak w środowy wieczór w społecznym paśmie telewizji. Zmarnowany świetny Ben Kingsley i odważna rozbierana rola Penelopy Cruz.

LEJE SIĘ KREW PRZY „AŻ POLEJE SIĘ KREW”

Daruję sobie jednak dalszą litanię rozczarowań (przyjdzie na to pora w podsumowaniu za tydzień). Co zatem podniosło choć trochę temperaturę w mieście? Do najbardziej oczekiwanych filmów pierwszych dni festiwalu należało „Aż poleje sie krew” Paula Thomasa Andersona – kandydat do głównych nagród także w Ameryce, ale przede wszystkim pierwszy od 6 lat film autora „Magnolii” i „Boogie Nights”. Anderson bodaj najbardziej podzielił na razie widownię i póki co pozostaje najprostszym sposobem na rozpoczęcie ulicznej bójki, opinie o nim są bowiem skrajne. Z kilku ust słyszałem, że to porażka, najbardziej irytujące 2,5 godziny filmu od miesięcy i „fałszywe arcydzielo”. Trzymam przeciwną stronę barykady. „Aż poleje się krew” to nie tylko najbardzej spójny film Andersona, ale i jeden z najbardziej niekonwencjonalnych hollywoodzkich filmów ostatnich lat. P.T. Anderson kolejny raz potwierdza, że nie do przewidzenia jest w jakim stylu i jakim językiem będzie opowiadać kolejny film. Tutaj opowiada w sposób oszczędny,
rezygnując z oszałamiających jazd kamery, czy wielopoziomowo zmontowanych scen z grupą bohaterów. Kręci coś, co nazwałbym intymną epiką – opowieść wydaje się wielka w skali (obejmuje kilka dekad), ale jest intymna w spojrzeniu. Śledzimy jednego bohatera, zbudowanego niemal całkowicie wbrew hollywoodzkim konwencjom: bez romansu, bez gnębiących go traum z dzieciństwa, bez wielkiego oświecenia, po którym postanawia zmienić życie. Bohater Andersona jest mizoginem i ma prosty cel – uciec od ludzi. Wie, że efektywnie prowadzi do niego jedna droga: trzeba być tak obrzydliwie bogatym, żeby żaden emocjonalny kontakt z innymi nie był potrzebny. W rezultacie wszystko co robi, wynika z tego jednego założenia. Mimo że narracja ma posmak biblijny, Anderson nie próbuje serwować opowieści z morałem. To raczej coś w tonie historii biblijnej opowiadanej przez ateistę, z pominięciem Boga. Bohater zalicza kolejne straszne grzechy przeciwko rodzinie, sobie i Bogu, a wytyka mu je młody, zadufany kaznodzieja dziwnej lokalnej
sekty. Konflikt między nimi na jednym z poziomów wygląda jak wojna pomocnika diabła z fałszywym prorokiem. Wprawdzie Bóg pojawia się w konwersacji, ale jedynie jako narzędzie uzyskania władzy nad przeciwnikiem. Nie mogę tego filmu wyrzucić z głowy od 3 dni, choc od seansu widziałem już prawie dwudziestkę innych tytułów. Przyjdzie pora szerzej o nim podyskutować przy okazji polskiej premiery.

d4bzg83

CO ŁĄCZY IRAN I MEKSYK

Warto wspomnieć o dwóch innych filmach, wyrastających na razie ponad mizerię konkursu głównego. „Song of the Sparrow” Irańczyka Majida Majidiego (autora m.in. „Dzieci niebios”) ma to, co w kinie irańskim najlepsze – proste obserwacje zwykłych sytuacji, z których wyrasta jakaś życiowa mądrość trudna do nazwania słowami. Choć wątków jest tym razem więcej niż w poprzednich fimach reżysera – ojciec wiejskiej rodziny traci pracę i dojeżdża dorabiać w wielkim Teheranie, jego mały syn z kolegami próbuje zrealizować marzenie posiadania wielkiego zbiornika z rybami, niesłysząca córka traci swój aparat słuchowy – Majidi bezbłędnie ze wszystkich splata spójną opowieść o tym, z czego składa się życie rodziny. Kiedy Abbasa Kiarostami dawno już przygniotło i sparaliżowało miano reżysera wybitnego, Majidi spokojnie film za filmem serwuje kinowe mistrzostwo, bez wielkiej fety w Cannes, czy Ameryce. To dzisiaj moim zdaniem najważniejszy i najlepszy irański reżyser. Sporo ciepłych słów można też powiedzieć o meksykańskim
„Lake Tahoe” Fernando Eimbcke’a. W oszczędnie opowiedzianej historii (statyczne ujęcia, spokojny montaż) śledzimy kilkanaście godzin z życia chłopaka, który w swoim własnym miasteczku próbuje szukać pomocy przy naprawie rozbitego samochodu. Pełno tu barwnych mini-portretów postaci i świetnych, leniwie podawanych dialogów. Obawiałem się w trakcie seansu, że oglądam meksykański klon amerykańskiego kina niezależnego z przełomu lat 80. i 90. (stylistyka jest ta sama), który nie złoży się w nic większego, bo reżysera zadowala samo tylko pokazywanie codzienności. Jest inaczej - film buduje krok po kroku pełny portret małomównego bohatera. Każde spotkanie odkrywa o nim coś więcej i każde pozwala poznać go z innej strony. A przy okazji dostajemy sporo nienachalnie komicznych scen. W tym zresztą opisywany meksykański film pokrewny jest wspomnianemu wyżej irańskiemu – spojrzenie na postacie pozbawione jest sztucznie wprowadzanego do scenariusza fatalizmu i rozdmuchiwanych, udawanych konfliktów. I Majidi, i Eimbecke
wolą raczej sugerować podskórną śmieszność nieprzewidzianych życiowych sytuacji, niż nadmiernie podkreślać wynikające z nich problemy. ODKRYCIE: KOJI WAKAMATSU

Na szczęście Berlinale ma dwie twarze. Oficjalna to konkurs glówny, w którym pokazać trzeba to, co udało się zdobyć z najnowszej produkcji, walcząc o każdy tytuł z pozostałymi ważnymi festiwalami. Ta mniej oficjalna to przeglądy pozakonkursowe, w których można pokazać to, co sobie programatorzy wymarzyli. Pod tym względem Berlin nie zawodzi. Do najważniejszych dla mnie wydarzeń należy mini-retrospektywa Koji Wakamatsu, pioniera japońskiego różowego kina (tzw. pinku eiga), który zapisał w przeszłości bardzo ciekawą kartę w historii Berlina. Otóż ponad 40 lat temu szef festiwalu odrzucił wszystkie oficjalnie zgłoszone do konkursu filmy japońskie i zaprosił na festiwal „Tajemnice za ścianą” Wakamatsu, wywołując skandal dyplomatyczny. Skandal wynikał z tego, że reżyser miał wówczas w kraju opinię pornografa, który dla kasy i podniecenia widowni pokazuje na ekranie wszystko, czego z przyzwoitości nie pokazują inni. Zaprosic kogoś takiego zamiast oficjalnych mistrzów oznaczało policzek dla głównego nurtu kina
japońskiego. Skandal jednak z czasem przycichł, film został przyjęty ciepło i właśnie od tego wydarzenia zaczęła się zmieniać pozycja Wakamatsu na świecie. Dzisiaj uchodzi za artystę, a tegoroczny przegląd jego filmów pomogło zoranizować japońskie ministerstwo kultury. Piękna ironia, prawda? Przegląd Wakamatsu rozpoczął się właśnie od „Tajemnic za ścianą” (1965). Film nie jest dzisiaj oczywiście skandaliczny. Zdradza wyraźne wpływy francuskiej nowej fali, z godardowskim „szarpanym” podejsciem do dźwieku i montażu, ale nie epatuje ani golizną, ani perwersjami (choć ważną rolę odgrywa w nim seksualne znaczenie poparzeń popromiennych). Większy skandal miał prawo kiedyś wzbudzić następny z filmów Wakamatsu, znakomicie zatytułowany po angielsku: „Go, Go, Second-Time Virgin” (1969). Do dzisiaj ma przy nim prawo opaść szczęka. Film rozpoczyna się od zbiorowego gwałtu na dziewczynie, podczas którego w tle ktoś śpiewa smutną soulową balladę, a na ekranie przewija się cała czołówka filmu. Nie ma przy tym wrażenia
sadystycznej eksploatacji, ani pornograficznego zamiaru. Jest za to przejmujący smutek i wrażenie, że ktoś z ekranu mówi do nas głosem, jakiego się jeszcze nie słyszało. W ciągu 65 minut seansu Wakamatsu pokazuje szereg perwersji, od gwałtów, przez orgie i morderstwa, po... wspólną recytację wierszy. Część z nich pozostaje drastyczna, a część wygląda niesłychanie zabawnie, bo przedstawiana jest oczami nieletnich bohaterów (polecam zwłaszcza scenę, w której chłopak wyobraża sobie, że obrzydliwa orgia polega na tarzaniu się w kilka osób w ciemnych okularach nago po podłodze). Filmy Wakamatsu z lat 60. wywołują to wrażenie, którego nie mogły na razie wywołać filmy z konkursu głównego: że ogląda się pracę reżysera nie związanego żadnymi konwencjami, penetującego nieprzetarte ścieżki filmu. Przed końcem tygodnia Wakamatsu-san pojawi się na miejscu ze swoim nowym filmem, ponad 3-godzinną opowieścią o pokoleniu 1968 roku w Japonii. Zobaczymy, czy przez te 40 lat zachował ostrość spojrzenia, czy może założenie
plakietki z napisem „artysta” okazało się dla niego kneblem.

d4bzg83
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4bzg83