Bracia Coenowie znów są w wyśmienitej formie. Chociaż nie w wyśmienitym humorze
Ethan i Joel Coenowie niby ci sami, ale jakby trochę inni. Wciąż przenikliwie spoglądają na Amerykę - fabuła tej adaptacji powieści Cormacka McCarthy’ego przypomina chwilami ich „Fargo”. Tym razem zrezygnowali jednak ze stylistycznej dezynwoltury i specyficznego poczucia humoru. Film od początku do końca jest powściągliwy i posępny.
Akcja rozgrywa się w zachodnim Teksasie latem 1980 roku. Myśliwy Llewelyn Moss (Josh Brolin)
znajduje w miejscu mafijnych porachunków walizkę z dwoma milionami dolarów. Węch łowczego podpowiada mu, że musi z nią uciekać, bo inni miłośnicy dużych pieniędzy nie zostawią go w spokoju. I faktycznie, śladem Mossa rusza chociażby zawodowy morderca Anton Chigurh (sugestywny Javier Bardem)
– wcielenie zła absolutnego.
Masakra, którą Chigurh uskutecznia po drodze, zwraca uwagę szeryfa Eda Toma Bella (Tommy Lee Jones). Ten mimo intensywnego śledztwa jest bezradny wobec tego, co się dzieje. Pozostaje mu więc narzekanie na dzisiejsze czasy i tęsknota za starą dobrą Ameryką.
Czyżby bracia Coenowie przeżyli nawrócenie i dołączyli do chóru konserwatystów wołających o „moralne odrodzenie” Stanów Zjednoczonych? Podejrzewam, że tak właśnie odczytali dzieło członkowie zachowawczej Amerykańskiej Akademii Filmowej i dlatego hojnie przyznali filmowi aż osiem nominacji do Oscara. Moim zdaniem gorzka ironia twórców sięga głębiej i jest znacznie bardziej demaskatorska, niż się to na pierwszy rzut oka wydaje.
Coenowie pokazują, że „stara dobra Ameryka” pionierskich wartości zawsze była tylko snem – owym słynnym american dream. Utopią w dodatku krwawą, gdyż tak naprawdę imperium zbudowane zostało na fundamencie przemocy i niesprawiedliwości. Amerykańskiego ducha reprezentuje tu raczej niezniszczalny Chigurh, a nie pierdołowaty szeryf.
Pierwszy jest bowiem ziszczonym koszmarem skutecznie realizującym swoje cele. Drugi natomiast śni na jawie o idealnej przeszłości, której nigdy nie było.