Brett Beattie. Dziesiąty członek Drużyny Pierścienia
Myślicie, że znacie całą Drużynę Pierścienia? Niekoniecznie. Bo jeden z nich milczał przez dwadzieścia lat. A na potwierdzenie tego, co mówi, ma pewien tatuaż na biodrze…
29.12.2021 12:23
Komu ostatni rok dłużył się niemiłosiernie, niech tylko pomyśli, że "Harry Potter", "Drużyna Pierścienia" i "Shrek" miały swoje premiery równe dwadzieścia lat temu. Wtedy to wyruszyła piesza wyprawa na Mordor, a dzielni hobbici i ich towarzysze zainicjowali jedną z największych filmowych przygód, jakie zrodziło kino, epokową podroż, której pewnie prędko nie zapomnimy.
Ba, filmy Petera Jacksona były niemalże nieodłącznym elementem grudniowego repertuaru i świątecznego krajobrazu przez parę ładnych lat, a po zakończeniu trylogii traktującej o zmaganiach z Sauronem, nowozelandzki filmowiec zaadaptował także i "Hobbita". Tolkienowski świat ożył na ekranie, czyniąc z ojczyzny reżysera popularny kierunek wakacyjny, a ze świetnie dobranej obsady gwiazdy światowego formatu. Ale czy aby z całej? Jak się okazuje, niezupełnie.
Bo czy ktokolwiek kojarzy nazwisko Bretta Beattiego? No właśnie. Jakiś czas temu James Grebey, dziennikarz amerykańskiego portal Polygon, dotarł do kompletnie anonimowego aktora i kaskadera. A może raczej byłego aktora i kaskadera, bo dzisiaj Beattie zajmuje się pracą na swojej farmie i ani myśli jeszcze występować przed kamerami. Lecz na planie wszystkich trzech części "Władcy Pierścieni" spędził długie miesiące i często to jego oglądaliśmy na ekranie, nawet nie mając o tym zielonego pojęcia.
Beattie był bowiem dublerem Johna Rhysa-Daviesa, odtwórcy roli Gimlego, który miał pierwotnie jedynie zastępować brytyjskiego aktora w dynamicznych i potencjalnie niebezpiecznych scenach akcji, ale z czasem wyrósł na pełnoprawnego członka ekipy aktorskiej. Jakby nie było, to jego biodro zdobi wytatuowana sobie przez całą obsadę elfia "dziewiątka", będąca symbolem przynależności do tytułowej Drużyny Pierścienia.
Zobacz także
Nie jest to żaden przypadek. Beattie został niejako oficjalnie uznany za członka Drużyny przez swoich sławnych kolegów, a do wytatuowania znaku namówili go Orlando Bloom, Viggo Mortensen i Elijah Wood. Niechęć Rhysa-Daviesa do nadmiernego wysiłku fizycznego oraz niewygody charakteryzacji, na którą miał ostrą reakcję alergiczną, sprawiły, że Brett coraz częściej zastępował aktora na planie.
Miał nawet doczekać się stosownej adnotacji w napisach końcowych, lecz, ostatecznie, nie uwzględniono go jednak jako odtwórcy roli wojowniczego krasnoluda Gimlego. Zawiniły i poplątane branżowe przepisy, i brak agenta, który nie mógł powalczyć w jego imieniu o to, co należne.
Jako że Beattie jest znacznie niższy niż Rhys-Davies, często zastępował aktora także w statycznych scenach grupowych, dzięki czemu nie była konieczna cyfrowa magia. Brett dawał z siebie wszystko i nie ominęły go kontuzje odniesione podczas kręcenia zdjęć bitewnych (na pytanie lekarza, co mu się przytrafiło, miał odpowiedzieć "Biłem się z Uruk-Hai pod Helmowym Jarem").
Beattie słynął z wytrwałości, bo potrafił wytrzymać w pełnej charakteryzacji nawet i cały dzień. Raz skaleczył łuk brwiowy i lejąca się z rany krew zbierała się pod grubymi warstwami silikonu i gumy, zalewając mu twarz. Mimo to, grał dalej.
Łącznie, jak liczy, spędził jako Gimli aż 189 dni na planie, co daje łącznie grubo ponad dwa tysiące godzin roboczych. Nie sposób poznać, w których scenach występuje Rhys-Davies, a w których Brett, ale w tym, jak pisze Grebey, rzecz.
Jego poświęcenie na planie stało się niemalże legendarne. Był gotowy do akcji w każdym momencie, zdarzało mu się przysypiać w pełnym rynsztunku, żeby nie tracić potem czasu na ubieranie się. Stąd doceniła go obsada, proponując mu wspólne zrobienie sobie tatuażu. Którego, dodajmy, Rhys-Davies nie ma. Aktor żartobliwie argumentował to swoją niechęcią do wszystkiego, co wiąże się z bólem. Teraz, po dwudziestu latach, znamy jednak prawdę.
Beattie milczał, bo jest skromnym facetem, ale jego wersję zdarzeń potwierdza chociażby Sean Austin, filmowy Sam Gamgee, który napisał książkę będącą swoistym dziennikiem z pracy na planie. Po zakończeniu zdjęć Brett pracował jeszcze przy grach wideo wyprodukowanych na licencji filmu oraz przy "Hobbicie" i choć z pewnością odczuwa pewien żal, nie cierpi z powodu braku docenienia. Była to dla niego bowiem przygoda życia, nie miał przecież ani aktorskiego doświadczenia, ani ambicji, żeby pchać się na pierwszy plan. Jak mówi: czuje wyłącznie dumę.
A teraz i my znamy imię dziesiątego członka Drużyny Pierścienia.