Cannes 2015: Zaskoczenie na koniec [PODSUMOWANIE FESTIWALU]
68. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes przyniosła wynik niespodziewany. Wygrał *"Dheepan" Jacquesa Audiarda – film, na który raczej nikt nie stawiał, choć z pewnością jak żaden inny wiązał się z ostatnimi wydarzeniami i społecznymi nastrojami we Francji. Z nagrodami wyjechały także "Carol" Todda Haynesa, "Mon Roi" Maiwenn, "Chronic" Michela Franco, "The Measure of Man" Stephane Brize oraz "Son of Saul" Laszlo Nemesa.*
25.05.2015 11:55
Skupmy się przez chwilę na tym ostatnim tytule, który praktycznie od początku festiwalu przewodził notowaniom, będąc wymienianym jako faworyt do nagrody głównej. Za wszystkim przemawiał nie tylko ważny temat (Holokaust), ale również karkołomny zabieg estetyczny (przez cały film kamera nie odstępuje od pierwszoplanowego reżysera). Ponadto, „Son of Saul” był jednym debiutem w konkursowej stawce, czym od razu zwracał na siebie uwagę, jednak tej wystarczyło jedynie na Grand Prix. Złotą Palmę przyznano bowiem przyjętemu raczej mieszanymi recenzjami „Dheepanowi”.
Jacques Audiard/fot. Newspix
Tym samym wydaje się, że Cannes w tym roku przedłożyło politykę ponad filmową jakość – podobnie jak uczynił festiwal kilka miesięcy temu festiwal w Berlinie. „Dheepan” bowiem odnosi się do wzbierającego na sile konfliktu Francuzów z emigrantami – nawiązując jednocześnie do tego tematu aż nazbyt dosłownie. Bohaterem filmu Audiarda jest uciekinier ze Sri Lanki, który w drodze łączy siły z dwiema innymi uciekinierkami i w efekcie osiedla się z nimi we Francji, udając rodzinę. Aby wtopić się w tłum Dheepan wiele udaje i zmusza do odgrywania ról także swoją fałszywą familię. Jej "członkowie" jednak nie są tak ulegli. Pragną wreszcie spokoju, tymczasem na każdym kroku napotykają wojnę. Inną wprawdzie niż ta od której uciekli, ale wciąż groźną i wzbierającą na sile. Podczas, gdy kobiety starają się załagodzić spór, Dheepan coraz bardziej w niego wsiąka. Odzywa się w nim żołnierska natura i niezgoda (na Sri Lance walczył o wolność, tracąc w tej walce swoją prawdziwą rodzinę), na każdy gest zaczyna reagować przemocą.
To, co Audiard początkowo pokazuje szkicowo i delikatnie, w miarę rozwoju film eskaluje w poważny konflikt o krwawym zwieńczeniu.
Mimo dosyć nieprzekonującej wymowy filmu, przyznać z pewnością należy jedno: „Dheepan” jako jeden z nielicznych starał się w jakikolwiek sposób przemówić i zabrać głos na temat współczesnego świata i jego uwarunkowań. Reszta obrazów chętnie się z tego obowiązku wycofywała, snując kolejne historie o miłości, oddaniu i kryzysie męskości. Z tego pakietu jedynie jeszcze „The Measure of Man” (nagrodzony za najlepszą rolę męską) miał zaczepienie w szarej codzienności. Reszta pary szła w styl, płytkie historie, poruszające tematy, rzadko kiedy przydając im dodatkowych, wykraczających poza ekran wartości.
Nagrodę dla najlepszej aktorki podzielono w tym roku między Rooney Marę („Carol”) i Emmanuelle Bercot („Mon Roi”), honorując tym samym filmy tematycznie bardzo sobie pokrewne. Oba są anatomią miłości niemożliwej. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z uczuciem homoseksualnym, drugim – małżeństwem z toksycznym partnerem. Jakościowo są to jednak filmy bardzo rozstrzelone, z korzyścią zdecydowanie dla dużo lepszej „Carol” Haynesa.
Choć wydawało się, że nagrodowej stawki nie zmienią już raczej tytuły pokazywane w ostatnich dniach festiwalu („Makbet” Justina Kurzela, „Chronic” Michela Franco i „Valley of Love” Guillaume Nicolouxa), Michelowi Franco udało się jeszcze wślizgnąć do grona zwycięzców. Jego film otrzymał nagrodę za scenariusz – wybitnie precyzyjny, świetnie skonstruowany, zagadkowy, choć pozbawiony zakończenia na poziomie podobnym do wysokiego poziomu samego filmu. Statuetka dla „Chronic” była jedną z tych sensowniej przyznanych wyróżnień. Podobnie sprawa miała się z nagrodą specjalną jury dla „The Lobster” Yorgosa Lanthimosa i nagrodami aktorskimi. Najważniejsze wyróżnienia przypadły jednak filmom średnim, dużo słabszym niż pominięte w rozdaniu „Sicario” Dennisa Villeneuve’a, „Youth” Paolo Sorrentino czy ciepło przyjętym „Mountains May Depart” Jia Zhang-Ke.
(fot. AFP)
Oglądając filmy w tegorocznym konkursie głównym wielokrotnie miało się wrażenie, że lepsze tytuły zebrano poza oficjalną selekcją (tu choćby wylądował „Cemetry of Splendour” Apichatponga Weeresathakula), a oczy całego świata baczniej śledzą wydarzenia na czerwonym dywanie niż doniesienia z czeluści sal kinowych. Najwięcej uwagi poświęcono w tym roku dwóm paniom, które zaprotestowały przeciwko festiwalowej etykiecie, zakładając na wieczorną galę sandały zamiast szpilek i machając przy okazji lekarskim zakazem noszenia wysokich obcasów. Wiele rozmów poświęcono także premierze „Love” Gaspara Noe – pierwszemu filmowi porno w 3D - choć skupiono się bardziej na modelkach (m.in. Anji Rubik), które gromadnie stawiły się na premierze, niż samej produkcji (bardzo zresztą słabej).
Żadnemu zaprezentowanemu obrazowi, może poza wspomnianym „Love”, nie udało się zdobyć miana filmu skandalicznego czy wywrotowego. Żaden też nie stał się wartościowym politycznym manifestem. Duża część publiczności wyjechała z Cannes z przeświadczeniem, że na Złotą Palmę zasłużył „Mad Max: Na drodze gniewu” George’a Millera albo pixarowska animacja „Inside Out” Pete’a Doctera. Oba pokazywano oczywiście poza konkursem. Kto jednak obruszy się mówiąc, że te tytuły są czystą komercją, niech wie, że komercji w konkursie głównym było akurat najwięcej. Tego, czego boleśnie w nim brakowało, to z pewnością solidnego, wartościowego i przede wszystkim odważnego kina artystycznego.