Kryzys wieku średniego, kryzys emocjonalny, wypalenie zawodowe, poczucie stagnacji, czy jakikolwiek inny życiowy zakręt, wcześniej czy później dopadną każdego z nas. Życiowo ustawieni, ze stabilną sytuacją materialną i jasnymi perspektywami na przyszłość nagle znajdujemy się w centrum życiowej burzy, która wszystko wywraca do góry nogami.
Czasem jest to burza zdarzeń, innym razem emocji czy myśli, które doprowadzają do znaczących zmian i decyzji. W trakcie jej trwania nie wiemy, kiedy się ona skończy, ale mamy przecież nadzieję, że te życiowe zawirowania będą jednak oczyszczające i nastąpi po nich słoneczna perspektywa nowej, innej przyszłości.
W takiej właśnie granicznej sytuacji życiowej znalazł się tytułowy „The Weather Man” z nowego filmu Gore’a Verbinskiego. Teoretycznie ustabilizowana egzystencja, którą prowadził Dave Spritz (Nicolas Cage), nagle okazała się pasmem wyzwań i… konsekwentnie odnoszonych porażek. Praca prezentera pogody w chicagowskiej telewizji, choć płatna świetnie i niewiele wymagająca, nie wiedzieć czemu, nie dawała mu wystarczającej satysfakcji. Czując, że nie panuje nad meteorologiczną materią i wykonuje coś zupełnie niepotrzebnego i abstrakcyjnego, nie potrafił się w to zupełnie zaangażować. „Jestem jak fast food, który jakoś smakuje, niewiele kosztuje i nic po sobie nie pozostawia” – podsumowywał własne życie zawodowe.
Życie prywatne było zresztą w podobnej rozsypce. Spritz nie potrafił... porozumieć się z byłą żoną (Hope Davis), próby wspólnej terapii skończyły się porażką. Jego dzieci (Gemmenne de la Pena i Nicholas Hoult) żyły w osobnych światach, które w żaden sposób nie stykały się z rzeczywistością ojca. Mimo wszystko Spritz naiwnie wierzył, że da się przywrócić stan życiowej pogody sprzed rodzinnej burzy.
Niezrażony niepowodzeniami próbował zaprzyjaźnić się ze swoją zakompleksioną, otyłą i nieszczęśliwą córką, znaleźć wspólny język z popadającym w narkotykowy nałóg synem. Na dodatek dowiedział się o śmiertelnej chorobie ojca (Michael Caine), którego miłości i uznania zawsze mu brakowało. Tyle elementów już chyba wystarczy na całkiem spory życiowy zakręt.
Ciemne chmury nad głową Spritza rozjaśniała jedynie perspektywa awansu zawodowego. Zdjęcia próbne do ogólnokrajowego programu „Hello America” nadawanego w Nowym Jorku stanowiły motywację, by ułożyć to zniszczone życie na nowo. Z jednej strony skleić i naprawić, z drugiej zaś rozpocząć coś innego, lepszego.
Jak pokazuje postać świetnie wykreowana przez Nicolasa Cage’a, nie jest łatwo podejmować radykalne decyzje. Łatwiej się im poddawać, gdy ktoś decyduje za nas. Spritz boi się utracić swoją przeszłość, nieudolnie ją spaja, irytując widza ciągłymi próbami powrotów do bycia mężem i ojcem, choć nikt z jego bliskich tego nie chce ani nie oczekuje. Przejmujące zagubienie, poczucie życiowej porażki i brak szacunku dla samego siebie pokrywa sztucznym uśmiechem i nienagannym strojem. Maska „człowieka sukcesu” jest jednak zdzierana w momencie, gdy na świeżej koszuli ląduje kubek z colą, nadgryziony hamburger czy niedopity shake. Wyraźnie widać wtedy żałosnego człowieka, który nic nie znaczy, a na dodatek nie potrafi zapanować nad swoim zmieniającym się życiem.
Odkrycie prostej prawdy, że nie da się dłużej ciągnąć za sobą wszystkich nitek przeszłości, pozwoliło bohaterowi pogodzić się... z rzeczywistością i odzyskać duchową równowagę. „Czasem trzeba coś sobie odpuścić w tym cholernym życiu” – mówi do Dave’a ojciec podczas ich jedynej znaczącej rozmowy. Żeby zacząć coś nowego, należy też z czegoś zrezygnować – banalne, ale również do banału trzeba czasem dojrzewać.
Poczucie panowania nad otaczającym światem daje bohaterowi łuk. Staje się on metaforą świadomego działania, w przeciwieństwie do przypadku i pasywnego poddawania się biegowi wydarzeń.
Film Verbinskiego, choć porusza bardzo ważny temat, gubi się jednak w fabularnych uproszczeniach. Najpierw ukazuje Spritza jako kompletnego nieudacznika, który wszystko psuje w swoim życiu, a następnie sugeruje niezwykłą odmianę jego losu, co drażni jeszcze bardziej niż sama postać prezentera. Na zaistniały problem proponuje konkretne rozwiązanie, którym, niestety, widz się zupełnie nie zadowala. Końcowa sytuacja bohatera, któremu znowu przyświeca słońce, wydaje się być tylko stanem zawieszenia przed kolejną burzą.
Film, choć budzi oczywiste skojarzenia z „American Beauty” Sama Mendesa czy „Cudownymi chłopcami” Curtisa Hansona, nie ma w sobie siły przyciągania tamtych obrazów. Kolejna demaskacja amerykańskiego snu, nie wypada, niestety, zbyt przekonująco.