Dał sobie wytatuować wizę Schengen. Tak uchodźca z Syrii dostał się do Europy
"Człowiek, który sprzedał swoją skórę" jest filmem o granicach. Tych geograficznych, ale też granicach człowieczeństwa. Granicach wolności. Granicach sztuki. Granicach kapitalizmu. Wreszcie - o granicach między uchodźcą a imigrantem ekonomicznym.
Kaouther Ben Hania debiutowała w pełnometrażowej fabule dramatem "Piękna i bestie" o kobietach w kulturze gwałtu. Nowy film tunezyjska reżyserka znów poświęca ofiarom systemowego uprzedmiotowienia. Tym razem uchodźcom.
Ciekawe, że oba filmy rozpoczynają się od chwil eskapistycznej radości, brutalnie potem stłamszonej. W "Pięknej i bestiach" bohaterka bawiła się na studenckiej imprezie, w "Człowieku..." nieprzytomnie zadurzony Sam Ali (Yahya Mahayni) spontanicznie rusza w tany z Abeer (Dea Liane) na oczach współpasażerów pociągu. Krzyczy przy tym o rewolucji i wolnej Syrii, w efekcie czego kończy za kratkami i musi uciekać z kraju.
W Libanie protagonista poznaje ekscentrycznego artystę sztuk wizualnych Jeffreya Godefroia (Koen De Bouw), od którego otrzymuje niezwykłą ofertę pracy jako żywa wystawa z ogromnym tatuażem wizy Schengen na plecach. Wschodnie ciało zredukowane do przedmiotu w zachodniej narracji. Nowa-stara forma niewolnictwa; kojarzy się "Kolej podziemna", w której zbiegła niewolnica Cora zatrudnia się odpłatnie w muzeum w "liberalnej" Karolinie Południowej, gdzie w charakterze żywego eksponatu odgrywa sceny z "dzikiej" Afryki i późniejszego życia na plantacji.
Zwiastun filmu "Człowiek, który sprzedał swoją skórę":
Jednakże Sam wolny jest od podobnych refleksji. On podpisuje cyrograf podsunięty przez asystentkę Godefroia, Sorayę (Monica Bellucci), aby móc swobodnie podróżować po Europie i co za tym idzie, spróbować odzyskać ukochaną, która poślubiła Ziada (Saad Lostan), syryjskiego dyplomatę w Brukseli.
Nominowany do Oscara w kategorii obcojęzycznej "Człowiek..." jest dużo lżejszy w tonie niż "Piękna i bestie". I dużo bardziej eklektyczny gatunkowo – łączy zjadliwą satyrę na świat sztuki w duchu "The Square" Östlunda z oryginalnym komentarzem na temat kryzysu uchodźczego i dla odmiany wyświechtaną love story w trójkącie.
Problem w tym, że chociaż w teorii romans Sama i Abeer stanowi emocjonalny rdzeń filmu, w praktyce reżyserce nie udaje się nadać mu odpowiedniej temperatury. Po części być może dlatego – cóż za ironia naszych czasów! – że relacja pary rozwija się głównie przez Skype’a.
Film ma też inne słabości, jak choćby łopatologiczne sceny czy mocno deklaratywne dialogi – wszyscy jak jeden mąż muszą bohaterowi otwarcie zakomunikować coś, co już wynika z samego obrazu. I tak matka wytyka Samowi, że zawstydził całą rodzinę, przedstawiciel organizacji na rzecz uchodźców oznajmia nieborakowi, że jest wykorzystywany, zaś Godefroi osobiście przedstawia się mu jako Mefistofeles.
Niemniej są tu momenty fabularnie i wizualnie frapujące. "Czy znasz historię Pigmaliona?", pyta Sama w pewnym momencie Godefroi. "Cóż, nasza historia jest zupełnie odwrotna". Chwilę potem obaj wchodzą na salę operacyjną, aby chirurgicznie pozbyć się pryszcza, który niczym skaza wykwitł nagle na tatuażu wycenianym na miliony. To okrutna, ale i nader celna metafora stosunków Zachodu z Bliskim Wschodem.
Intryguje zestawienie utowarowienia ludzi i sztuki – i to nawet na poziomie metafilmowym: oto Bellucci, jedyna gwiazda w obsadzie, dostaje rolę podrzędną, jest w zasadzie niczym więcej niż pięknym rekwizytem mającym przyciągnąć ciekawskich, analogicznie jak ekranowy Syryjczyk w galerii.
Jadowity dowcip polega również na tym, że Ben Hania i jej znakomity operator Christopher Aoun ("Kafarnaum") co rusz chwytają bohatera-uchodźcę w ciasne kadry. Zamykają w klatkach. Filmowych, na szczęście, ale i tak wszyscy gramy w tym spektaklu z góry narzucone role. Zachód zawsze tylko się przygląda.