Hit czy bzdura? Twórca "Czerwonej noty" Netfliksa opowiada, co działo się na planie
- Po tragedii zacząłem się zastanawiać, jak wiele razy w przeszłości pracowałem na planie z prawdziwą bronią, gdzie coś mogło się stać - mówi w rozmowie z WP Markus Förderer, operator filmu "Czerwona nota". Jak kręcili największy hit Netfliksa ostatnich tygodni?
Magda Drozdek: "Czerwona nota" bije rekordy. Macie już na koncie rekord otwarcia na Netfliksie, ale przede wszystkim rekord dla najdroższej produkcji Netfliksa. Dlaczego film pochłonął 200 mln dol.?
Markus Förderer: Przez pandemię musieliśmy przerwać pracę w połowie drogi. Ta przerwa trwała 6 miesięcy. Trzeba było wykombinować, jak wrócić na plan. Wtedy jeszcze nie było dostępnych szczepionek, więc to w dużym stopniu pompowało budżet, ale tak naprawdę nie wiem, czy podawane w mediach sumy są prawdziwe.
Druga połowa filmu kręcona była w ścisłym reżimie sanitarnym. Żyliśmy i pracowaliśmy jak w bańce. Przez to trzeba było stworzyć więcej planów zdjęciowych. Nie były możliwe podróże międzynarodowe, więc np. część Rzymu musieliśmy sobie zbudować sami na planie.
Oglądając film, byłam przekonana, jak pewnie wszyscy widzowie, że cała ekipa jeździła do tych pięknych egzotycznych lokacji. Tymczasem większość scen nagrywana była… na parkingu i w studiu w Atlancie, prawda?
Mała ekipa produkcyjna dała radę pojechać do Rzymu i na Sardynię, ale reszta produkcji nigdy nie opuściła Atlanty. Mieliśmy też mniejsze jednostki, które kręciły w Egipcie, w Hiszpanii (scenę korridy) i Kanadzie. Mnie i reżysera nie było przy tym fizycznie, ale mieliśmy połączenie live i koordynowaliśmy wszystko zdalnie. Okazało się, że będąc na drugim końcu świata, można się poczuć tak, jakby siedziało się w wiosce produkcyjnej, i tworzyć film.
ZOBACZ TEŻ: Jason Momoa w "Sweet Girl". Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem
Brzmi jak wyzwanie.
Tak, ale okazało się, że to świetne rozwiązanie. Oszczędzasz sobie podróży i jet lagu. Wszystkie skomplikowane sceny kręciliśmy w Atlancie, żeby być blisko aktorów.
Wiele miejsc wygląda bardzo autentycznie. Na przykład wnętrze rosyjskiego więzienia.
Pracowaliśmy z wybitnymi scenografami, którzy dbali o każdy drobny szczegół, nawet o tekstury ścian. Nigdy nie byłem oczywiście w rosyjskim więzieniu, ale myślę, że udało się oddać atmosferę niepokoju poprzez zastosowanie jasnego, zimnego światła.
Próbowałeś policzyć, ile w tym filmie jest eksplozji?
Wcale nie tak dużo. Niektórzy mogą myśleć, że wybuchy to dzieło komputera, CGI, ale prawda jest taka, że my robiliśmy te wybuchy na żywo. Wysadziliśmy część scenografii więziennej pralni, a nawet most, który widzimy w scenie ucieczki z więzienia. Scenografia była postawiona na parkingu przed studiem. Zbudowaliśmy most. Dookoła ustawiliśmy 6 kamer, puściliśmy drona, bo wiedzieliśmy, że możemy to nagrać tylko raz. Świetną robotę wykonali też kaskaderzy.
Czy na planie była prawdziwa broń?
Staraliśmy się jak najbardziej ograniczać korzystanie z prawdziwej broni. Gdy tylko było to możliwe, wykorzystywaliśmy efekty komputerowe przy wystrzałach. Generalnie bezpieczeństwo na planie było kluczowe. Standardy były naprawdę wysokie. Codziennie rano były spotkania z departamentem bezpieczeństwa.
Omawialiśmy każdą scenę, nawet taką, w której nie było strzelania czy jakichś innych ekstremalnych sytuacji, ale każdy miał wiedzieć, co może się stać i gdzie np. będą wyjścia bezpieczeństwa. Wszyscy czuli się bezpiecznie, ale przede wszystkim byli świadomi, co robią.
Aktorzy tacy jak Dwayne mają ogromną moc i jeśli on mówi, że nie weźmie prawdziwej broni do ręki, to to może zacząć zmieniać produkcje filmowe. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Gdy Halyna Hutchins zginęła, byłem w szoku. Nic dziwnego, że teraz toczy się tak ważna dyskusja o bezpieczeństwie na planach zdjęciowych. Ja jestem z Niemiec – tam nie używa się prawdziwej broni na planie. W Stanach natomiast wykorzystuje się ją znacznie częściej. Po tragedii zacząłem się zastanawiać, jak wiele razy w przeszłości pracowałem na planie z prawdziwą bronią, gdzie coś mogło się stać. Mam jednak głównie doświadczenia przy pracy nad wysokobudżetowymi produkcjami, gdzie nie można pod żadnym pozorem celować bronią ze ślepakami wprost do kamery.
Słychać głosy, że do tragedii doszło, bo ktoś chciał oszczędzić, że to był niskobudżetowy film.
To, czy film ma duży budżet czy nie – nie ma znaczenia. Nie można mówić, że wykorzystywało się prawdziwą broń, bo było to tańsze rozwiązanie. Bezpieczeństwo zawsze jest priorytetem. Netflix robi to w bardzo odpowiedzialny sposób. Jest wiele jednostek produkcji, które kontrolują bezpieczeństwo. Są tworzone specjalne strefy podczas kręcenia wybuchów. A w przypadku scen z wystrzałami – operator i inni członkowie ekipy muszą zachować bezpieczny dystans.
Słyszałam argumenty, że niektórzy reżyserzy wolą prawdziwą broń, bo aktorzy wtedy inaczej się zachowują. Jak to wygląda z twojej perspektywy?
Dostępne są tak niesamowicie dokładne repliki, że gołym okiem nie jesteś w stanie powiedzieć czy ta broń jest prawdziwa, czy to ściema. Dla mnie, dla operatora, nie ma to większego znaczenia. Szczególnie gdy pracuje się z doświadczonymi aktorami, którzy potrafią grać tak, że gumowy pistolet będzie wyglądał jak prawdziwy.
Jak wyglądała praca z Gal Gadot, Dwaynem Johnsonem i Ryanem Reynoldsem?
Niesamowicie. To profesjonaliści. Mają potężne doświadczenie i naprawdę łatwo się z nimi współpracuje. Z zamkniętymi oczami potrafią znaleźć swoje dokładne miejsce na planie i od razu wejść w rolę. Patrzysz na to, co robią i już wiesz, że to ujęcie jest tak dobre, że musi znaleźć się w zwiastunie.
Reynolds żartował, że zmarnował miliony dolarów Netfliksa, wygłupiając się na planie. Jest w tym trochę prawdy?
Powiem - było mnóstwo wygłupów na planie. Ryan non stop żartował i rozśmieszał Dwayne’a i Gal, a my za kamerami musieliśmy sobie z tym radzić. Bo gdy aktorzy powstrzymywali śmiech, to my nie byliśmy w stanie i płakaliśmy ze śmiechu, niszcząc nagrany materiał. Pandemia, reżim sanitarny i zasady bezpieczeństwa związane z koronawirusem nie dawały powodów do śmiechu, więc dobrze, że udało nam się zrobić film w takiej przyjemnej atmosferze.
Reakcje na film są bardzo mieszane, mówiąc dyplomatycznie. Nie brakuje komentarzy, że przepuściliście te 200 mln dol. na głupotę.
Ja wiem doskonale, że takie produkcje dzielą ludzi i to jest dla mnie OK. Nie każdy będzie lubił ten film. Dla mnie to lekki, przyjemny film, który można sobie obejrzeć ze znajomymi albo z rodziną. Rawson (Rawson Marshall Thurber, reżyser - przyp. red.) moim zdaniem zrobił świetną robotę, tworząc film, który jest zabawny, ale nie głupiutki, ma rozmach i sceny akcji. Gdy skończyliśmy pracę, to stwierdziłem, że w końcu mam film na koncie, który mogę obejrzeć z rodziną. I jakby co – wsłuchuję się w głosy krytyki i komentarze dotyczące mojej pracy przy filmie. Staram się czegoś dzięki temu nauczyć.
Widziałem ten film setki razy, a mimo to obejrzałem go z publicznością tu, w Toruniu, bo chciałem zobaczyć, jakie będą ich reakcje. I sam stwierdziłem, że chcę dowiedzieć się, co będzie w kolejnych częściach. Więc trzymam kciuki za to, co się jeszcze wydarzy.
Markus Förderer był gościem tegorocznego festiwalu EnergaCamerimage w Toruniu.