Humorzaste fałszerstwo

Czy potraficie wyobrazić sobie George'a Clooneya bez obowiązkowej marynarki? Cóż, ja też nie. Przynajmniej jeśli chodzi o jego wystąpienia publiczne. Ilekroć aktor pojawia się na konferencji, rozdaniu nagród czy po prostu zostaje przyłapany przez paparazzich, ma na sobie idealnie skrojony strój wymuskanego dżentelmena. Clooney to rzadki dziś przykład szykownej elegancji, jakiej przed laty hołdowali Cary Grant czy Gregory Peck. Co więcej, na przestrzeni lat czar ów stał się korelatem kondycji kolejnych jego filmów. Chcesz kina z klasą? Zatrudnij Clooneya.

Formuła ta po części sprawdza się nawet w przypadku "Człowieka, który gapił się na kozy", przedziwnej, wyprodukowanej przez aktora błazenady, z samym Clooneyem w mundurze i z obciachowym wąsem. Gdy z typowym sobie spokojem podszytym paranoją próbuje nam wmówić, że jest wojownikiem Jedi, niecierpliwe zdumienie łatwo przechodzi w motywowaną jego wizerunkiem akceptację. W porządku, myślimy wtedy, może i brak tu wyrafinowania, ale zapewne kryje się w tym jakieś zamierzenie.

Rzecz w tym, że nie kryje. Clooney w roli byłego członka wojskowej jednostki specjalizującej się w rozwijaniu paranormalnych umiejętności przypomina wysokooktanową parodię siebie z "Niebezpiecznego umysłu", gdzie grał rozhisteryzowanego agenta CIA. Takich kompromitujących odniesień do przeszłości jest tu zresztą znacznie więcej. Jeff Bridges reanimuje "kolesia" Lebowskiego i na użytek filmu staje się sprzeniewierzeniem samego siebie - hipisem-niechlujem na usługach zbzikowanej armii. Najgorzej ma się jednak sprawa z Kevinem Spaceyem, który cofa się o ponad dwie dekady, do czasów kiedy grywał ogony w takich filmach jak "Nic nie widziałem, nic nie słyszałem".

I co pośród owej błazenady począć ma biedny Ewan McGregor, któremu przyszło odgrywać rolę reportera, który znalazł się w centrum całego zamieszania? Chyba tylko dostosować się. Problem w tym, że szkocki amant nie ma w swoim dorobku roli, do której mógłby w jakikolwiek sposób nawiązać, przez co staje się niezagospodarowaną dekoracją plątającą się na pierwszym planie. Bo o ile Grant Heslov - aktor z długoletnim doświadczeniem, któremu w tym przypadku przyszło stanąć za kamerą - wie jak zrobić użytek ze swojego dobrego kumpla Clooneya, to już w obliczu aktora tak jednolitego jak McGregor staje się bezradny.

Paradoksalnie więc, Szkot zostaje wyklęty z elitarnego grona dowcipnisiów, najlepiej bawiących się we własnym towarzystwie. Ilekroć Ewan z którymś z nich się konfrontuje, zostaje na polu boju z miną gościa, który jako jedyny nie zrozumiał dowcipu. Poniekąd go rozumiem - w końcu to bardziej 'another Ben Stiller movie' niż "Tajne przez poufne". Dowcip jest tu prosty, podszyty sprytem, ale nie inteligencją. O niewyszukaną, ulotną przyjemność stosunkowo łatwo, gorzej, że po jakimś czasie odbija się ona głośną czkawką.

Film Heslova jest jednak ciekawy o tyle, że przywraca nieco zapomnianą już wiarę w antagonistyczne predyspozycje amerykańskiej (czy jakiejkolwiek) armii, którą dziś z powodzeniem zastępuje korporacyjny globalizm. Autor "Człowieka..." cofa się więc nie tylko w konstrukcji humorystycznej, ale też i tematycznej, sięgając odległych czasów "M.A.S.H." Roberta Altmana. Różnica między tymi filmami jest być może najprostszym wyznacznikiem ich jakości. Altman miał jaja, wulgarną jak na swoje czasy satyrą poczynił szkody w niejednym ugruntowanym światopoglądzie. A Heslov? Plebejskie zapędy tak szczelnie pokrywa maską fałszu, że szybko zaczyna się nim dusić.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)