Idzie nowe
On jest rozmemłanym życiowym łamagą pomieszkującym u kolegi i tęskniącym do byłej dziewczyny. Ona właśnie przyjechała z Ameryki i wciąż zmienia kolor włosów. On zakochuje się od pierwszego wejrzenia, lecz za nią ciągnie się historia kilku paskudnych związków. On postanawia o nią walczyć… Brzmi jak streszczenie kolejnej komedii romantycznej z Anne Hathaway? I tak jest, ale w międzyczasie pojawiają się weganie z magicznymi mocami, latający Hindusi i pojedynki na miecze. Bo "Scott Pilgrim vs. The World", mimo iż jest tylko kolejną komedią romantyczną, skierowany został do bardzo specyficznego odbiorcy.
Kiedyś nazywaliśmy ich dziwakami, kujonami i odludkami. Wyśmiewaliśmy niechlujny wygląd i braki w ogładzie. Nie rozumieliśmy ich pasji - komputerów, nauk ścisłych, gier wideo, komiksów, twórczości fantasy i science fiction. Zamykaliśmy w stereotypach, pozbawialiśmy atrakcyjności, ośmieszaliśmy. Brakowało słów by ich określić, wymyśliliśmy więc nowe - "nerd". Obraźliwe i lekceważące opisywało ludzi wpatrzonych w "Star Treka" i "Gwiezdne wojny", graczy, hakerów, domorosłych naukowców, czytelników literatury fantastycznej, znawców popkultury i nowoczesnych technologii. Samotników wpatrzonych w monitory, bez przyjaciół, życia osobistego, za to z masą groźnych hobby.
Dziś są najpotężniejszą grupą nabywczą na rynku. Gry wideo wyprzedziły Hollywood i stały się najbardziej dochodową gałęzią rozrywki. Kolejne ekranizacje przygód superbohaterów biją kasowe rekordy, a dzięki obrazom takim jak "Mroczny Rycerz" czy "Kick-Ass" zyskują aprobatę krytyków. Wyśmiewane niegdyś kosmiczne sagi George'a Lucasa to jedna z najpotężniejszym marek na świecie, a "Teoria wielkiego wybuchu", serial opisujący życie czterech nerdów, zbiera kolejne prestiżowe wyróżnienia (ostatnio aktorskiego Złotego Globa, dla Jima Parsonsa grającego Sheldona). Nic dziwnego, że zaczynają powstawać hollywoodzkie produkcje posługujące się ich językiem.
"Scott Pilgrim vs. The World", adaptacja docenionego na Zachodzie komiksu Briana Lee O'Maleya, jest taką właśnie próbą wkroczenia wysokobudżetowego kina do świata nerdów. Próbą o tyle odważną, że wrzucającą widza od razu na głęboką wodę, nie tłumaczącą meandrów świata przedstawionego i nie łagodzącą szoku poznawczego. Dlatego widzów przyzwyczajonych do klasycznych formuł gatunku obraz Edgara Wrighta ("Wysyp żywych trupów", "Hot Fuzz!") może wprawić w zakłopotanie. Brytyjski reżyser bez zahamowań korzysta z narzędzi, których do tej pory używali raczej twórcy komiksów i gier wideo. Historię wielkiej miłości Scotta i Ramony opowiada jakby to była gra akcji (i nie chodzi tu o efektowność, przemoc i uproszczenia fabularne, z którymi zazwyczaj wiążą ten termin krytycy niemający pojęcia o grach). Scott musi pokonać byłych chłopaków wybranki w walce wręcz, wykorzystując miecz i magiczne moce. Pojedynki są tu zresztą czymś zupełnie normalnym, a bohaterowie (i za nimi widz) nie widzą nic dziwnego w dyskutowaniu przy
pomocy pięści i kul ognia. Formuła filmu Wrighta jest więc bliska musicalowi, z tą różnicą, że bohaterowie pojedynkują się zamiast śpiewać i tańczyć.
Ale "unerdowienie" "Scotta Pilgrima" to nie tylko nowatorska konstrukcja narracyjna. To także gros popkulturowych nawiązań i hołdów dla dzieł nieznanych szerszej publiczności. Główny bohater podrywa swą wybrankę opowiadając jej o korzeniach Pac-Mana, jego zespół nazwę zaczerpnął z gry "Mario Bros." (zresztą nazwy wszystkich zespołów mają takie korzenie), a po pokonanych przeciwnikach zostaje tylko garść monet. Hermetyczność i dbałość o szczegóły to kolejne dowody na odwagę Wrighta. Zrozumiałe w komiksie siłą rzeczy adresowanym do fanatyków popkultury, dla filmu kierowanego do szerokiej publiczności mogły się okazać zabójcze. I być może to właśnie one zadecydowały o kasowej porażce obrazu.
A o czym to jest? O najpopularniejszym wynalazku kultury masowej - miłości romantycznej. Ze wszystkimi jej mitami (walka o względy ukochanej) i niedorzecznościami (Scott zakochuję się nawet zanim jeszcze zobaczy Ramonę). To ona stoi u podstaw dzisiejszej popkultury. Gloryfikowana przez dziewiętnastowiecznych pisarzy w czasach, gdy kultura traciła właśnie elitaryzm i stawała się dobrem wspólnym, stała się najważniejszym i najpopularniejszym jej tematem. Hołd O'Malleya/Wrighta nie mógł być o niczym innym.
I choć "Scott Pilgrim" nie jest filmem doskonałym (wydarzenia toczą się zbyt szybko, a bohaterom brakuje głębi) to jest to tytuł ważny, pokazujący, w jakim kierunku będzie szła zachodnia kinematografia. Hollywood przestaje się wstydzić swojej masowości i sięga po tematy wcześniej spychane na margines. Dolary nerdów nie śmierdzą. Tej tendencji dowodzi podążający krok za Wrightem "Sucker Punch" Zacka Snydera - film ostentacyjnie hermetyczny, eksploatujący najbardziej wstydliwe fetysze popkultury, zaskakująco samoświadomy i dojrzały. Dla rodzącego się właśnie gatunku te dwa tytuły, to świetny początek.
Wydanie DVD wzbogacono o kilkanaście niewykorzystanych scen. Ciekawe jest zwłaszcza pierwotne zakończenie, zmienione, gdy ukazał się ostatni tom komiksu. Zarówno dodatkowe sceny, jak i cały film zostały opatrzone zajmującym komentarzem autorskim (także O'Malleya). Poza tym dostajemy też standardową galerię zdjęć i wpadki z planu.