Jerzy Stuhr zrobił kino moralnego obciachu
"Wężykiem, wężykiem..." – krzyczał Lutek Danielak, czyli „Wodzirej” grany swego czasu przez Jerzego Stuhra.
"Wężykiem, wężykiem..." – krzyczał Lutek Danielak, czyli „Wodzirej” grany swego czasu przez Jerzego Stuhra. Odnoszę wrażenie, że w wyreżyserowanym przez siebie „Korowodzie” znany aktor postanowił wzorem swego niegdysiejszego bohatera przejść tanecznym krokiem, klucząc i pląsając, przez najważniejsze moralne problemy współczesności.
Mamy więc w filmie przedstawiciela „cynicznej młodzieży ery multimedialnej” Bartka (Kamil Maćkowiak)
, który z aparatem w dłoni i nadzieją w sercu na sensacyjny reportaż podąża za tajemni-czym gościem. Okazuje się, że Zdzisław (Jan Frycz)
był w latach 80. tajnym współpracownikiem SB i zrobił z miłości do kobiety wielkie świństwo swojemu koledze.
Teraz ucieka przed światem, bo lada chwila prawda o jego występku wypłynie na wierzch razem z IPN-owskimi teczkami. Do kontredansa dwóch panów o nieczystych sumieniach dołącza wkrótce wiele innych postaci w różnym wieku i różnej płci. A wszystkim zgodnie mylą się kroki.
Fałszuje bowiem zarówno fabuła (przedziwne zbiegi okoliczności, nieprawdziwe psychologicznie reakcje, drętwe dialogi), jak i aktorstwo – zwłaszcza młodych wykonawców, którzy przypominają zesztywniałych licealistów drepczących na studniówce „Poloneza Ogińskiego” pod surowym wzrokiem profesora. Ten zresztą próbuje pokazać się od luzackiej strony i zatańczyć coś bardziej cool. Niespodziewanie więc zmienia tonację filmu z moralnego niepokoju na... komedię romantyczną.
I to już jest kompletny obciach ubogacony wycieczką na Majorkę i reklamą biura turystycznego w tle (jak się ona ma do etycznych napomnień autora?). Zgubiła Stuhra omnipotencja. Zapragnął za jednym zamachem rozliczyć przeszłość, pouczyć młode pokolenie, skrytykować bezmyślną lustrację, zaprotestować przeciwko zwyczajom brukowców, opowiedzieć historie miłosne, wstrząsnąć, zabawić i przepowiedzieć pogodę na jutro.
I zamiast korowodu wyszedł mu kociokwik.