Witaj, Aron. Nie znasz mnie, ale ja znam ciebie. Przez lata obserwowałem, jak egoistycznie żywisz się uczuciami innych. Zaniedbywałeś rodziców, ignorowałeś swoją dziewczynę, myślałeś tylko o własnych potrzebach. Przyszedł tego kres. Chcę zagrać z tobą w grę. Stawką jest twoje życie. Tkwisz w kanionie, głęboko na pustkowiu. Twoją rękę przygniata olbrzymi głaz. Nie możesz się ruszyć. W plecaku masz bidon z wodą, latarkę i scyzoryk. Przed tobą 127 godzin i ciężka decyzja do podjęcia. Możesz zostać tu na zawsze, albo… uwolnić się, odcinając sobie rękę. Wybór należy do ciebie. Gra zaczyna się teraz…
Żartobliwe nawiązanie do siedmioczęściowej sagi „Piły” wydaje się tu całkiem na miejscu. Pan Zagadka może i umarł, ale jego dzieło kontynuują inni. Na przykład Danny Boyle. Sadyzm, z jakim wymierza on swojemu bohaterowi lekcję życia, jest porażający. Już sam tytuł mówi o tym sporo. Pojawia się na ekranie po kilkunastu minutach, dokładnie w chwili, gdy rękę głównego bohatera przygniata kamień. Boyle ustala w ten sposób właściwą stawkę swojego filmu – oto przed nami półtorej godziny wyczekiwania na akt samookaleczenia, usprawiedliwiony, bo płynący z… umoralniającej nauczki.
Aron nie znalazł się w opustoszałym kanionie bez powodu. Jest tu… za karę, o czym nieustannie przekonują nas impresyjne retrospekcje, krótkie, mówiące niewiele ponad to, że bohater nie odebrał telefonu od zatroskanej matki czy zaniedbał własną dziewczynę. Niby niewiele, ale z piętrzących się w ten sposób wspomnień rysuje się portret dość nieciekawy – oto facet lekkomyślny, spragniony życia, nieustannie gnający do przodu. Taki, którego w myśl starotestamentowych przykazów, należałoby przykładnie ukarać. Co też Boyle robi.
Płynąca z jego filmu refleksja – cierpienie jako ekwiwalent odkupienia - jest równie niegodziwa i moralnie zakłamana, co założenie przyświecające „Pile”. Różnica polega na tym, że historia Arona Ralstona wydarzyła się naprawdę – w 2003 roku 28-letni wspinacz odciął sobie prawą rękę, by wydostać się spod ogromnego głazu. Fikcjonalizacja horroru młodego nieszczęśnika nie jest więc tym samym, co pastwienie się nad postaciami zamkniętymi w wykoncypowanej fabule – urasta do miana fałszywej przypowieści, której determinantem jest karma, przeznaczenie.
Czy Boyle ma do tego prawo? Ano ma. Jest autorem, interpretatorem rzeczywistości, twórcą. Problem w tym, że w „127 godzinach” stawia na kuglarstwo najniższej próby. Ekscytuje nas kolażem dźwięków i obrazów, piłującymi przebojami i sztuczkami montażowymi, robiąc to tak, jakby jemu samemu potrzebne było przekonanie, że historię Ralstona wznosi gdzieś ponad/poza rzeczywistość - że ujmując ją w nawias, kreśląc paranoiczny, stricte filmowy fresk ludzkiej niedoli, obchodzi się z nią należycie.
Gorzej, że przechodząc w realizm w portretowaniu zmagań swego bohatera, Boyle miast oddać dramat jego sytuacji, podnosi ją do miana drastycznego fetyszu. Nie możliwość wydostania się z niewygodnej sytuacji się tu liczy, a świadomość jej ostateczności. No właśnie... Najciekawszy wątek pozostaje niezagospodarowany. Gdzie uciekłyby nasze myśli w podobnej sytuacji? Gdzie uciekają myśli samego Arona, jak rozlicza się on z własnym życiem? Sadystyczny teatrzyk Boyle’a nam tego nie powie, za bardzo podporządkowany jest tezie.