Kino akcji z koloratką w tle
Niewątpliwie w przypadku filmu „Anioły i Demony” Rona Howarda mamy do czynienia ze standardowym kinem akcji, tyle że z koloratką w tle. Momentami tempo filmu aż wbija w fotel. Jednak w efekcie końcowym najnowsze dzieło Howarda bardziej przypomina skrzyżowanie „Szybkich i wściekłych” z „Kodem Da Vinci”, niż lepszy i bardziej przemyślany jego sequel.
Film startuje na pełnym gazie: śmierć Ojca Świętego, kradzież antymaterii z genewskiego ośrodka badań, porwanie czterech wpływowych kardynałów i zemsta potężnego bractwa. Razem z Tomem Hanksem wyruszamy w mroczną podróż śladami Iluminatów. Nasz apostolski James Bond z młodą chemiczką u boku mają 24 godziny na pokrzyżowanie planów tajnej organizacji, która chce zniszczyć świat kultury chrześcijańskiej.
Ekranizacja kolejnej bestsellerowej powieści autora Dana Browna, po niefortunnym i nudnym "Kodzie da Vinci", miała utrudnione zadanie. Widać jednak z ekranu, że wyciągnięto wnioski i twórcom udało się stworzyć o wiele ciekawszy film.
Od strony warsztatowej „Anioły i demony” są wręcz zachwycające, biorąc pod uwagę stanowczy zakaz władz watykańskich na kręcenie filmu w Stolicy Apostolskiej i jej świątyniach. Doskonała rekonstrukcja kaplic wprawiła w osłupienie nawet samych recenzentów z "L'Osservatore Romano". Nie da się też ukryć, że w filmie mamy do czynienia z plejadą rewelacyjnych aktorów.
O Tomie Hanksie już nie będę wspominać, bo ma on więcej zwolenników wśród publiczności niż sam Harry Potter, ale przede wszystkim miałam na myśli Stellana Skarsgard i Ewana McGregora. Ten ostatni swoją ciekawą kreacją aktorską nie pozwala oderwać od siebie wzroku.
W przypadku "Kodu da Vinci" reżysera Rona Howarda powstrzymywała wierność powieści Browna. Widać, że tym razem pozwala sobie na… więcej, filmuje całość w sposób bardziej energetyczny. Jest zdeterminowany, by dać publiczności film lepszy i bardziej emocjonujący od poprzednika. I tak też w filmie „Anioły i demony” oprócz wielu zalet jak aktorstwo, zdjęcia i porażająca scenografia, znalazło się też wystarczająco dużo wybuchów, aby zagłuszyć wszystkie logiczne potknięcia i błędy rzeczowe realizatorów.
Widz nie powinien być zasypywany, aż tyloma przejawami product placementu w jednym filmie. Chociaż polscy widzowie mogą nawet i piszczeć z zachwytu, kiedy w jednej ze scen dostrzegą logo swojej rodzimej stacji telewizyjnej.
A co do zakończenia filmu, to naprawdę można się dać unieść miłości. Miłości skierowanej nie tyle do Bogu, co do samej instytucji kościoła. Ta tradycja, obyczaje, niezwykła wzniosłość, ceremoniały... I do tego śpiewy chóralne, z których czuć było płynącą łaskę. Nie zdziwię się, jeżeli po seansie kinowym paru ateistycznych synów marnotrawnych powróci do swoich ław parafialnych.
Natomiast z drugiej strony wszystkim pobożnym członkom naszej wirtualno-polskiej społeczności spieszę donieść, że kościół katolicki wyraził się z aprobatą o nowym filmie Rona Howarda i pozwolił wiernym na jego obejrzenie.