Komiksowe Pulp Fiction? Czy dzieło sztuki?
Nadszedł czas zabijania. Okrucieństwo naznaczyło swoją osobowością cały ten świat. Na szczęście istnieją tutaj wciąż faceci i kobiety, którzy mają zasady.
Ten jeden film, to wiążąca się tak naprawdę poprzez ledwo widoczną nić, która łączy trzech głównych bohaterów – mężczyzn uznanych za zimnych brutali, a jednak obdarzonych poczuciem honoru oraz własnym dekalogiem – opowieść. To majstersztyk połączenia świetnego komiksu Franka Millera i niezłej gry aktorskiej, świetnie dobranych osobowości. Trzy proste, wydawałoby się, historie, które sprawnie zawarto w jednej: opowieść o Marvie (Mickey Rourke)
, Dwight’cie (Clive Owen)
i łączącym ich dwie historie, będącym zarazem końcem, jak i początkiem, John’ie Hartiganie (Bruce Willis)
.
Pierwszy z nich jest wielkim mścicielem. Pragnie krwi, która w jego mniemaniu może zmazać ten straszny ból, który nie opuszcza go od utraty ukochanej Goldie; Dwight jest prywatnym detektywem, o specjalnych umiejętnościach, który bierze na swoje barki obronę Miasta Kobiet. Bandę dziwek, ale i morderczyń; John Hartigan, to facet na skraju swego życia. Policjant uważany za brutalnego chama, oskarżony, jednak znajduje czas, by uratować dziewczynkę przez mistrzem zadawania bólu – obleśnym Żółtym Potworem. Poza nimi spotkamy jeszcze takie sławy z aktorskiego „chodnika”, jak: Jessica Alba, Benicio del Torro, czy Elijah Wood. Jednak, to nie ich gra jest najważniejsza... jest przecież jeszcze, a raczej przede wszystkim, Miasto Grzechu.
Oto film, stworzony na podstawie komiksu Franka Millera i przez niego wyreżyserowany, w pełnoprawnym duecie z Roberto Rodriguezem, specem od naprawdę „czarnej roboty”. Ten ostatni wraz z John’em Debney’em i Graeme’m Rewell’em, są także sprawcami muzyki do tego obrazu. Film, ale w rzeczywistości zastanawiamy się, czy może raczej dzieło sztuki? Wszystko biało-czarne, utrzymane w stylistyce lat czterdziestych, rysowane rozmytą kreską, przez co nie można rozpoznać aktorów po twarzach. Stają się anonimowi, często gra światła pozwala nam widzieć wyłącznie ich oczy. Oczy, które naprawdę grają.
Do tego muzyka, ale też zwyczajne dźwięki... które są nadzwyczaj umiejętnie rozłożone. W kumulacji, pozwalają sobie na wzajemną koegzystencję. Na równi odgłosy samych ludzi, wzmagają napięcie, wymuszają obrzydzenie, jak i muzyka, która wzmaga swój ton, gdy nagle rozbryzguje się czyjaś głowa. Bo niestety to przede wszystkim film brutalny, krwawy, choć krew tu nie zawsze jest czerwona, jakby niektórzy byli kompletnie wyzbyci człowieczeństwa... jakby nie zasługiwali na czerwień, przynależną wyłącznie „jeszcze” ludzkim.
Ale w końcu „Sin City” opowiada o okrutnym świecie. Świecie, w którym dobrzy ludzie, czasem gnieżdżą się w tych, których o dobroć, honor i etykę, byśmy nawet nie podejrzewali. A może raczej o mieście, bo to ono jest tutaj głównym aktorem, światem zepsucia, które wydało swoje własne owoce. Demiurgiem i bóstwem, które pozwala zamieszkiwać swe ciało. Nie przewidziało ono jednak, iż te owoce nie muszą koniecznie pójść narzuconą im drogą. Okazuje się, że mężczyźni, uznawani za na wskroś złych, brutalnych i okrutnych, w rzeczywistości pełni są niepisanych zasad. To oni wnoszą w ten świat swój dekalog. Świat, gdzie w końcu zło zawsze zostaje ukarane, a ten, nazywany brutalem, skłonny jest do najwyższych poświęceń. Do czynienia dobra, choć sam by tego tak nie określił.
Odkupienie, czy też zemsta? Czy miasto, brutalnie ściskające w swych granicach swoje „dzieci”, pozwoli na to pierwsze, czy też będzie się cieszyło z krwawej wendetty? Odbierającej życie, ale też rodzącej nowe... to, które ktoś ocali, któremu ofiaruje przyszłość. Szansę na życie w krainie zepsucia.