Kończ waść…
Frank Coraci królem dowcipu nigdy nie był. Dobrym reżyserem też nie – poza trzema słabymi komediami z Adamem Sandlerem, popisał się jeszcze kuriozalną wersją „W 80 dni dookoła świata”. Ale swoje w Hollywood zarobił – sam tylko zawodowy mariaż z Sandlerem przyniósł jego filmom niemal 600 milionów z światowych zysków. Na kryzys w jego dorobku się nie zanosi, bo oto „Heca w zoo” zbiera kolejne.
Pomysł Coraciego na kino jest prosty – ot, poczciwy idiota przepycha się przez życie, szukając miłości i akceptacji. W „Hecy…” jest nim Kevin James, sprośny tłuścioszek, którego przed paroma laty namaścił sam Sandler. W filmie walczy on o względy chłodnej, ignorującej go blondynki (Leslie Bibb), choć pod ręką ma czarującą brunetkę (Rosario Dawson)
. No ale nie dziwota, że nasz bohater nie może wyłapać jej intencji, skoro w miłości doradzają mu… zwierzęta z zoo.
Tak, tak, to jeden z tych filmów, w których zwierzaki przemawiają ludzkim głosem. W oryginalne to właśnie tu zaczyna się prawdziwa heca, bowiem role ich obsadzono... laureatami przeszło 40 Złotych Malin. Ach, kogo tu nie ma! Wspomniany Sandler, Cher i Stallone dostarczają takiej kakofonii złego smaku, że decyzja o zdubbingowaniu całości polskimi głosami była dla odmiany jak najbardziej słuszna. Pytanie, czy to wystarczy?