Łukasz Simlat: Podróż w głąb siebie
Łukasz Simlat to aktor młodego pokolenia, który zasłynął rolą Arka w „Kochankach z Marony”. Ostatnio mogliśmy go podziwiać także w „Lekcjach Pana Kuki”. Mimo wielu ról, które zagrał, nadal pozostaje skromnym człowiekiem.
**
Wygląda Pan na spokojnego człowieka, ale podobno, jak trzeba, potrafi Pan uderzyć pięścią w stół. Ma Pan w sobie jakieś nieposkromione żądze?**
Mój zawód sprawia, że te nieposkromione żądze cały czas są. Nie noszę w sobie radykalnych emocji, żebym je musiał wyładowywać co krok. Moje żądze są bardziej związane z różnymi przygodami zawodowymi. Jak już walnę pięścią w stół, to raczej w słusznej sprawie.
**
Podobno jest Pan znany również z wyszukanego smaku. Ma Pan jakieś ulubione potrawy?**
Osobiście lubię improwizować w kuchni. Łączyć smaki. To mnie jakoś kręci. Moje ulubione kuchnie to włoska, chińska, japońska. Fajne są dziwne połączenia smaków.
**
Przez pewien okres w swoim życiu, rok po roku, zgarniał Pan nagrody i wyróżnienia, zwykle za role grane na deskach teatralnych. Zmienia Pan konwencję na filmową?**
Zgarniał to dużo powiedziane. Po prostu dostałem parę nagród. Grałem i w filmie, i w teatrze. Jestem aktorem, moja praca to zarówno jedno, jak i drugie.
**
W jakich gatunkach filmowych czuje się Pan najlepiej, a jakie są tylko Pana ulubionymi?**
Fajne w tym zawodzie jest to, że......różnie się postrzega aktora. Przekrój ról, które próbuje się wykreować w teatrze czy w filmie, jest ogromny. Konwencje są rozpięte na sto osiemdziesiąt stopni. Czasem jest tak, że szuka się tej postaci zewnętrznie, a czasem wchodzi się w głąb siebie. Czasem człowiek może się powygłupiać, a czasem jest to bardziej introwertyczne i trzeba dać więcej z siebie. Interesują mnie wszystkie konwencje filmowe, gdzie jest ciekawa postać do zagrania. Mało robi się filmów, w których można wchodzić w głębię siebie. To jest taka bolączka polskich aktorów. Wszystko jest z przypadku, wszystko jest na szybko. A tak naprawdę na nic nie poświęca się odpowiedniej ilości czasu. I to jest mój prywatny ból, że jednak czegoś brakuje w tym kraju.
**
To może jakieś kaskaderskie numery? Jakaś sensacja?**
Jeśli to jest fajnie skrojony scenariusz, ciekawie stworzona postać, to czemu nie. Lubię dobrą sensację. Dziwi mnie, dlaczego nie robi się takich filmów na przykład na podstawie powieści Marka Krajewskiego, który napisał „Śmierć w Breslau”. Ta książka to właśnie to, z czego można stworzyć świetny scenariusz sensacyjny. Jest sprawnie umieszczony w odpowiedniej epoce. Zastanawiam się, dlaczego takich filmów w ogóle się nie robi. Oczywiście trzeba mieć na to duży budżet. Ktoś się musi porwać kiedyś na taką produkcję, bo nigdy nie dogonimy krajów ościennych, które już je robią.
**
Uważa Pan, że nasz przemysł filmowy leży?**
Trochę tak. Może się czasem odrywa gdzieś od ziemi jedną łopatką, ale nadal leży. Wydaje mi się, że w polskim przemyśle filmowym brakuje odwagi do tworzenia. Ktoś w końcu powinien zaufać widzowi, reżyserom, aktorom i scenariuszom. Sterty dobrych scenariuszy leżą na biurkach producentów. Niektóre z nich, są o wiele ciekawsze, niż te, z których powstają filmy. Ogólnie to, co powstaje teraz, tylko się ładnie ogląda.
**
Ostatnio zagrał Pan w nietypowej polsko-izraelskiej koprodukcji „Wiosna 1941” wraz z Josephem Fiennesem?**
To była pierwsza polsko-izraelska koprodukcja i jednocześnie duża przyjemność, że......mogłem wziąć udział w takim przedsięwzięciu. Ten film to historyczny moment. Miejmy nadzieję, że ta współpraca nadal będzie kontynuowana. Uri Barbash jest fantastycznym reżyserem. Ma przepiękną otwartość na aktora. Bardzo dużo czasu poświęcał aktorom i miał do nich duże zaufanie. Ten film to również fajna przygoda, gdyż miałem przyjemność zagrania z Josephem Fiennesem, który jest świetnym człowiekiem i fajnym kumplem. Nie zachowywał się jak gwiazda Hollywood, która przyjeżdża i zamyka się w swojej przyczepie. Czasem wypiliśmy razem herbatę.
**
To nie pierwsza Pana zagraniczna koprodukcja. Zagrał Pan również w „Lekcjach Pana Kuki”...**
Fajnie, że nasze granice się otwierają. To jest super. W odróżnieniu od „Wiosny 1941” to była koprodukcja polsko-austriacka.
**
Od jakiegoś czasu można Pana podziwiać również w serialu „BrzydUla”. Komedia to Pana działka?**
Najfajniejsze w tym zawodzie jest to, że raz się gra człowieka o trzydzieści lat od siebie starszego, a potem odwraca się konwencję o sto osiemdziesiąt stopni i jest się po prostu śmiesznym. Nie jest się postrzeganym jednowymiarowo. Ludzie, którzy obsadzają aktorów, widzą ich w dużo szerszym zakresie.
**
W sumie filmy, o których wspomnieliśmy wcześniej, to dwa różne gatunki. Lepiej czuje się Pan w dramacie czy w komedii?**
Nie rozróżniam w ten sposób komedii i dramatu. I jedna i druga sztuka jest bardzo trudna. Obie wymagają, by wejść w inną część siebie. Wiadomo, że inaczej jest w materiale komediowym, a inaczej w materiale dramatycznym. To jest fajne, że pracuje się cały czas nad sobą. Oba te gatunki mnie przyciągają i w obu czuję się dobrze.
**
Czuje się Pan już spełnionym aktorem?**
Nie. Cały czas czekam na coś nowego i myślę, że ta najfajniejsza rola jest ciągle przede mną. Jeśli ktoś myśli, że jest spełnionym aktorem, to wydaje mi się, że jest to jego gwoździem do trumny.