Tadeusz Łysiak z szansą na Oscara. To syn twórcy "Smoleńska" i wnuk prawicowego, mocno konserwatywnego publicysty
"Salon", "Smoleńsk", "Sukienka" - dziadek, ojciec i syn znaleźli się na przeciwnych biegunach. Ten drugi jest współautorem filmu uznawanego za jeden z najgorszych w historii kinematografii, ten ostatni dostał właśnie nominację do Oscara. Obaj są potomkami jednego z nieco zapomnianych intelektualnych guru polskiej prawicy.
Z Los Angeles dotarła do nas radosna wiadomość: polski film na duże szanse na Oscara. Krótkometrażowa opowieść o miłości osoby niskorosłej, "Sukienka" Tadeusza Łysiaka, została nominowana w kategorii "najlepszy krótkometrażowy film fabularny". Do sukcesu jeszcze daleka droga - nagrody będą wręczane dopiero 27 marca, a twórca czas do decyzji Akademii spędzi w Stanach Zjednoczonych, lobbując za swoim dziełem u jej członków. Ale w polskim internecie zdążyło się już zagotować. Wszystko za sprawą tropicieli biografii i rodzinnych powiązań. A jak wiadomo, w Polsce nie od dziś łatwo oberwać za niewłaściwego ojca albo dziadka.
Dwa bieguny
Z jednej strony zewsząd napływają gratulacje i deklaracje trzymania kciuków za oscarowy sukces młodego twórcy. Z drugiej - dociekliwi internauci dostrzegają ciekawą koincydencję rodzinną. Otóż Tadeusz Łysiak jest synem Tomasza Łysiaka. A ten także ma filmowe konotacje. I to bardzo wyraźne. Takie, które w jakiś sposób - jak zauważyli złośliwi komentatorzy - sytuują go na drugim filmowym biegunie wobec syna.
Tomasz Łysiak ma w swej biografii epizod aktorski - wiele lat temu grał m.in. w takich filmach jak "Cynga" czy serialu "Ekstradycja". Ale przede wszystkim jest współscenarzystą filmu, który uznawany jest dziś za jeden z najgorszych w historii kinematografii. I to nie tylko polskiej.
Chodzi o "Smoleńsk" z 2016 r. w reżyserii Antoniego Krauzego - fabularyzowaną i udramatyzowaną wersję wypadku prezydenckiego samolotu z 2010 r. W filmie oczywiście nie jest mowa o wypadku, ale o zamachu. Jego mocno dyskusyjna polityczna wymowa to jedno, ale drugie to jego poziom artystyczny.
Krytyka nie ma litości
Tak złej prasy nie miał wcześniej chyba żaden inny polski film. Nastawienie krytyki błyskotliwie wyraził już samym dwuznacznym tytułem swojej recenzji Tomasz Zacharczuk z portalu Trojmiasto.pl - według niego ten film to "tragedia na wielkim ekranie". Dalej dziennikarz pisał, że "film jest niemiłosiernie pocięty, nieznośnie fragmentaryczny i przeładowany liczbą scen".
Wtórował mu Krzysztof Połaski w serwisie Telemagazyn: "Antoni Krauze nie ma absolutnie żadnego pomysłu na ten obraz, poza głośnym krzyknięciem słowa ZAMACH. Na ekranie pojawia się mnóstwo zbędnych wątków [...], a całością rządzi chaos. 'Smoleńsk' zwyczajnie nie miał scenariusza, przez co przez dwie godziny obserwujemy główną bohaterkę, która niby chce, ale w sumie to nie chce poznać prawdy i jedynie się snuje po ekranie, rozmawiając z kolejnymi bohaterami obrazu".
Najgorszy film świata
Film nie cieszył się wielkim zainteresowaniem ze strony publiczności. W weekend otwarcia zobaczyło go tylko nieco ponad 100 tys. widzów, co w obliczu ogromnych oczekiwań twórców i mocno nakręconej koniunktury, było w tamtych czasach wynikiem raczej zawstydzającym.
Po premierze film okazał się na dodatek wielkim przebojem rozdania Węży, czyli antynagród polskiego przemysłu filmowego. Zebrał ich rekordową liczbę - aż siedem. Najważniejszy był laur za "najgorszy film roku", uzasadniony faktem, że jest to "powrót do kina socrealistycznego w jego najczystszej postaci (tylko z odwróconymi biegunami)".
Do fatalnych reakcji krytyki i niewielkiego zainteresowania filmem ze strony publiczności dołożyła się jeszcze jedna kwestia: akcja obniżenia rankingu tego tytułu w najważniejszym światowym serwisie filmowym. To IMDb (International Movie Data Base), prawdziwa kopalnia wiedzy o światowym filmie.
Jedną z opcji dostępnych dla użytkowników jest możliwość oceniania filmów. Potem na podstawie ich not redakcja tworzy ranking najlepszych i najgorszych filmów świata. Po premierze filmu redakcja tygodnika "Nie" rozpoczęła akcję, polegającą na wystawianiu filmowi niskich ocen.
Pomysł rozlał się lawinowo w polskim internecie i na efekty nie trzeba było długo czekać: "Smoleńsk" błyskawicznie trafił na pierwsze miejsce filmów z najniższymi notami - miał sumaryczną ocenę 1,2 gwiazdki na 10 możliwych.
Ojciec wspiera syna
Tomaszowi Łysiakowi nie przeszkodziło to za bardzo w karierze. Trzy lata po premierze "Smoleńska" na ekrany trafiła inna duża produkcja, do której powstania się przyczynił jako scenarzysta - "Legiony". Dziś, jak informuje w wywiadzie dla Wirtualnej Polski, pracuje nad kolejnymi projektami dotyczącymi najnowszej historii Polski.
- Mam w tej chwili otwarte dwa tematy - mówi. - Biograficzny film fabularny o Marianie Rejewskim i środowisku polskich matematyków, którzy rozgryźli niemiecką maszynę szyfrującą Enigmę. Druga rzecz to serial dokumentalny o bitwie pod Monte Cassino.
Ojciec zapewnia, że bardzo cieszy się z nominacji Tadeusza, ale wyraźnie nie chce, aby internetowa pamięć o porażce "Smoleńska" wpłynęła na opinie o jego synu.
- Naprawdę nie chciałbym teraz mówić o sobie - twierdził w wywiadzie. - Dziś zdecydowanie ważniejszy jest film mojego syna, a ja zdecydowanie nie chcę być ojcem, który "wozi" się na jego sukcesie i próbuje się lansować przy okazji zainteresowania medialnego nim i tym, co osiągnął. Robię sobie swoje, a dziś skupiam się przede wszystkim na wspieraniu Tadeusza i trzymaniu kciuków za to, żeby zdobył Oscara.
Dziadek tropi salon
Ci internauci, którzy weszli głębiej w historię rodziny Łysiaków, dostrzegli jeszcze jeden ciekawy związek. Otóż Tadeusz jest wnukiem, a Tomasz synem Waldemara Łysiaka, pisarza i publicysty, który przez wiele lat był jednym z najważniejszych intelektualistów z kręgu konserwatywnej prawicy.
To właśnie za sprawą cyklu jego książek do języka potocznego, ale i do języka prawicowej politycznej propagandy weszło słowo "salon", oznaczające zamkniętą elitę decydującą o tym, jak rozdawane będą karty, jeśli chodzi o politykę, biznes i uznanie na płaszczyźnie kultury. W wydanej w 2004 r. książce "Rzeczpospolita kłamców - salon", Łysiak atakował m.in.: Adama Michnika, Jacka Kuronia i środowisko dawnych działaczy i działaczek KOR-u, które nazywa "różowym salonem".
Dziś Łysiak, niezbyt aktywny na forum publicznym, jest nieco zapomniany. Nic dziwnego - to twórca mocno niepokorny, któremu nie zawsze po drodze jest ze środowiskiem, które chciało go uznać za jednego ze swych patronów. Rok temu głośno było o jego rozwodzie z prawicowym tygodnikiem "Do Rzeczy". Pisał w nim felietony przez siedem lat, praktycznie od samego powstania pisma. Rozstał się z redakcją z powodu "zmian warunków współpracy", których nie chciał zaakceptować.
Wygląda na to, że najmłodszy z rodu Tadeusz Łysiak spadł dość daleko od rodzinnej jabłoni. W jego filmie nie ma żadnych nawiązań - jak u ojca - do polskiej historii, a jego wydźwięk jest bardzo daleki od konserwatyzmu spod znaku twórczości dziadka. Opowieść o inności, która nie poddaje się żadnej dyskryminacji, ma bardzo progresywny, emancypacyjny charakter.
I pewnie dlatego tak bardzo spodobała się na Zachodzie, który jest przecież dużo bardziej zaawansowany w tego typu procesach niż Polska. I całe szczęście, że zagraniczni krytycy nie oceniają Łysiaka na podstawie poglądów i dorobku jego rodziny, ale patrzą na samą uniwersalną wartość jego filmu. Oby przyniosła mu ona Oscara.