Magazyn WP FilmMagdalena Lankosz: Spadkobierca mądrego kina

Magdalena Lankosz: Spadkobierca mądrego kina

Kiedy dzikie tłumy biją się pod amerykańskimi supermarketami o najbardziej mięsistego indyka, ucieczki przed szaleństwem Święta Dziękczynienia najlepiej szukać w ciemniej sali kinowej. Ostatni weekend listopada jest bowiem nie tylko największym świętem w USA, ale czasem kiedy producenci wypuszczają do kin swoje najlepsze produkcje, które będą się liczyć w oscarowym wyścigu. Zdaje się zresztą, że właśnie poznaliśmy tegorocznego zwycięzcę – film „Spadkobiercy*Alexandra Payne’a.*

Magdalena Lankosz: Spadkobierca mądrego kina
Źródło zdjęć: © Imperial CinePix

25.11.2011 12:03

Alexander Payne należy w Ameryce do gatunku zagrożonego – jest autorem kina. Prawdziwym artystą. Na jego nowy film „Spadkobiercy” przyszło nam czekać 7 lat i to pomimo niekwestionowanego sukcesu „Bezdroży”, i bardzo mocnych pozycji w dorobku: filmów tej klasy, co „Schmidt”, „Citizen Ruth” i „Election”.

To nie brak weny, tematu i chęci powoduje u Payne’a tak długie odstępy pomiędzy dziełami. Paradoksalnie, powoduje to sama Ameryka, jej widownia i system produkcyjny, który oczekiwania tzw. „moviegoers” chce i potrafi zamienić w zielone. A zatem twórca, który stanowi „sól tej ziemi”, który świadomie i dojrzale potrafi dla swoich odbiorców przygotować doświadczenie czyniące ich lepszymi, poważniejszymi, mądrzej przygotowanymi do radzenia sobie z rzeczywistością, zmuszony jest czekać na kolejne szanse. Na ogół to właśnie szczęśliwe zdarzenia umożliwiają nakręcenie filmu, którego nikt od artysty nie oczekuje (w większości wypadków jest to akces do projektu dużej gwiazdy, w tym przypadku był to George Clooney, który w „Spadkobiercach” daje swoją życiową kreację).

Film popularny stał się dziś bajką bez morału, przejażdżką kolejką w parku rozrywki. Kino utraciło w Ameryce rolę, którą dysponowało jeszcze w latach siedemdziesiątych, kiedy tworzył swoje filmy wielki mistrz Payne’a – Hal Ashby – powinność przewodnika, przyjaciela, powiernika odbiorcy. Jeśli spojrzeć na wyniki box office, lub przyjrzeć się pomysłom, które są w tej chwili rozwijane, nie trudno zorientować się, że 99% z nich jest eskapistyczną rozrywką mającą oderwać widzów od rzeczywistości, uciechą pozwalającą jej zapomnieć o sobie i o wszystkim tym, co świadczy o jej człowieczeństwie: o głębokich wzruszeniach, prawdziwym pożądaniu, lęku przed śmiercią. Zamiast tego mamy eksplozje, drżący w ustach silikon i glicerynowe łzy. Zapominasz o nich w minutę po opuszczeniu sali kinowej, „but who cares”? Przecież kino to rozrywka, dlaczego ktoś miałby wymagać od nas współpracy? Ten przedrostek „współ-” jest zresztą bardzo ważny, zakłada bowiem prawdziwe spotkanie. Rozmowę. Zmierzenie się. A widz, jeśli nie przyparty
przez życie plecami do muru, nigdy dobrowolnie się na to nie zdecyduje.

Amerykanie sprawiają wrażenie społeczeństwa niedojrzałego. To tak, jakby pod tą skorupą, która w ich przypadku jest tradycyjnie i niezwykle twarda, istniały małe przestraszone dzieci, które nie potrafią poradzić sobie ani z odkrywaną seksualnością, ani ze świadomością, czającej się w upływie czasu, śmierci. Następujący proces wypierania treści niepokojących dzieje się tu jednak w sposób dość perwersyjny, zdecydowanie inny niż u reszty świata. Amerykanie mają bowiem bardzo silnie rozwinięty kod postępowania. Matryce zachowań, które mają służyć im w radzeniu sobie z sytuacją dyskomfortu, żalu, rozpaczy dane są z zewnątrz - są schematem, który dostosowywany bezrefleksyjnie do żywiołu życia, wcielany według instrukcji do najbardziej intymnych i skomplikowanych, tragicznych wydarzeń, wywołuje na ich twarzach przerażający grymas, tyleż żałosny, co groteskowy. Czujemy, że w środku cały czas się kotłuje...

Tematem filmu Payne’a, zadaniem, z którego autor wywiązuje się znakomicie, jest freudowskie „Trauerarbeit” – przepracowanie żałoby – wewnętrzny rytuał, który odbywa się w każdym, komu przyjdzie mierzyć się ze śmiercią najbliższych. Twórca „Bezdroży” przewrotnie umieszcza akcję filmu w ziemskim raju - miejscu pielgrzymek milionów amerykańskich turystów – na Hawajach. Z prawdziwą maestrią opowiada o ważnych sprawach w sposób lekki i zabawny, kiedy jednak potrzeba, mówi przejmująco i dobitnie. Jego opowieść kończy się happy endem i wspaniałym, i tak rzadkim dzisiaj u widza, poczuciem spełnienia. „Spadkobiercy” są filmem, który przywraca wiarę w amerykańskie kino. Miejmy nadzieję, że Akademia będzie podobnego zdania i uczyni ze swoich złotych cielców doskonałą platformę promocyjną dla, zasługującego na to ze wszech miar, skromnego, ale pięknego klejnotu współczesnego kina.

felietonspadkobiercythe descendants
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)