Magdalena Lankosz: Winterbottom o sobie samym
Michael Winterbottom nie ma szczęścia do dystrybucji w Polsce. Często jego najciekawsze filmy omijają nasze ekrany. Tak też będzie w przypadku jego najnowszego obrazu – „The Trip”.
Porównanie listy kredytów reżyserskich Michaela Winterbottoma z listą jego filmów, które zagościły w polskich jest zaskakujące. Jeden z najciekawszych współczesnych brytyjskich reżyserów, tytan pracy (robi co najmniej jeden film rocznie) bywa na ekranach naszej ojczyzny bardzo rzadkim gościem, a nieliczne filmy jego autorstwa, które trafiają na nasze ekrany dają nawet nie tyle niepełny, co po prostu mylący obraz jego twórczości.
Oglądając wyłącznie te filmy Winterbottoma, które trafiły do naszych kin można by odnieść wrażenie, że jest to przede wszystkim reżyser o zacięciu politycznym („Droga do Guantanamo”, „Doktryna szoku”, „Cena odwagi”, „Aleja snajperów”), w dodatku łatwo popadający w demagogię (zwłaszcza w bardzo nieudanej „Drodze do Guantanamo”, która Złotego Niedźwiedzia w Berlinie dostała za temat, nie za wykonanie). Można by też pomyśleć, że jest niezdolnym perwersem („9 songs”), albo średniakiem robiącym obojętne filmy na obojętne tematy („Genua. Włoskie lato”).
Tymczasem Michael Winterbottom to wulkan, który w każdym ze swoich filmów porusza inny temat i eksperymentuje z innym gatunkiem. To człowiek wybitnie i wszechstronnie zdolny, który potrafi zekranizować najbardziej niefilmową książkę świata („Tristam Shandy: Wielka Ściema”), opowiedzieć o kulisach sceny punkowej na Wyspach Brytyjskich („24 Hour Party People”), czy wreszcie zrobić bardzo oryginalny film drogi („The Trip”).
Startujemy w Londynie – dwóch facetów w średnim wieku: Steve Coogan i Rob Brydon (uznani brytyjscy komicy grający samych siebie, a może raczej swoje odbicia w lekko skrzywionym zwierciadle) wybiera się w tygodniową podróż po północnej Anglii. Pretekstem wyjazdu jest artykuł o restauracjach tego regionu, który Steve ma przygotować dla poważnej brytyjskiej gazety. Rob znalazł się z nim w samochodzie, bo dziewczyna Steve’a właśnie wyjechała robić karierę w Ameryce, a inni znajomi byli zajęci.
Od pierwszej wykwintnej kolacji, którą spożywają, od pierwszego zjazdu z autostrady, wiadomo, że nie o jedzeniu, ani nie o męskiej wyprawie w poszukiwaniu sensu będzie ten film. Zawieszony między dokumentem a fikcją (podobnie jak „Tristam Shandy”, na planie którego Winterbottom pracował razem z Cooganem i Brydonem) będzie raczej opowieścią o kinie jako takim. Fabuła jest tu bowiem tylko pretekstem, film drogi – który sugerowałby tytuł, tylko umową miedzy widzem a twórcą, każda powtórzona gatunkowa klisza coraz bardziej oddala nas od gatunkowych definicji tego filmu. Ale nie jest to też film drogi a rebour. Nie sądzę, by intencja Witnerbottom było podjecie dialogu z gatunkiem. Najważniejsze w tym filmie dzieje się poza fabuła i poza gatunkiem. Te stanowią tylko łączniki pomiędzy wirtuozerskimi pojedynkami Coogana i Brynona na… naśladowanie innych aktorów. Ich wersje Michaela Caine’a, Seana Connery, Rogera Moore’a, Christophera Lee czy Anthony’ego Hopkinsa są perfekcyjne i zabawne zarazem. Najlepsze jest zaś
to, że nie są to puste skecze czy popisy aktorskich umiejętności obu panów. Przy pomocy owych „podróbek” Winterbottom i jego aktorzy podprowadzają nas do pytania: Czym jest kino? Do jakiego poziomu przeżyć powinno nas prowadzić?
„Kino jest podróbką rzeczywistości, w którą mamy uwierzyć, ale nie powinniśmy jej ślepo ufać” – jak to trafnie ujął kiedyś wybitny krytyk amerykański Anthony Lane. Myślę, ze filmem „The Trip” Winterbottom podpisuje się pod tym zdaniem. Jego wszystkie filmy są przecież eksperymentami – za każdym razem reżyser sprawdza się w nowej formie, nowym gatunku, nowym temacie: jakby chciał powiedzieć: potrafię wszystko, testuję czy wy potraficie za mną nadążyć.
W USA film Winterbottoma średnio się spodobał. Myślę, że europejska publiczność – nie nastawiona tak jednostronnie na kult fabuły i efektów – odnajdzie się w nim lepiej niż ta zza Oceanu. Bardzo chciałabym, żeby „The Trip” trafiło do publiczności kin studyjnych w Polsce. Jeśli nie, może przynajmniej telewizja wyemituje sześcioodcinkowy serial BBC pod tym samym tytułem, który był podstawą filmu Winterbottoma. Raz na jakiś czas przyda się nam kino, które przygląda się samemu sobie.