Mariusz Kuczewski: Demony na plan!
Anna Bielak: Kino gatunkowe powstaje w Polsce w wielkich bólach, a gotowe produkcje zwykle trudno obsypywać komplementami. Gdzie kryje się problem? Dlaczego polscy twórcy tak często nie radzą sobie z gatunkiem, a po horror nie sięgają prawie wcale?
Mariusz Kuczewski: W Polsce nie ma tradycji kina grozy i myślę, że wynika to z kierunku, w którym poszło kino powojenne. Ówcześni twórcy zaczęli poruszać tematy rozliczeniowe i historyczne, czyli opowiadać historie inspirowane własnymi doświadczeniami. Z czasem stali się profesorami i jako tacy próbowali później ciągnąć uczniów w stronę swoich przyzwyczajeń, a to doprowadziło do narodzin kina moralnego niepokoju.
AB: Słyszałam teorię, że to nurt, który przerwał proces rozwoju polskiego kina.
MK: Uważam, że kino moralnego niepokoju wyrządziło polskiej kinematografii ogromną krzywdę. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego w Polsce Anno Domini 2013 wciąż powstają filmy, które można zaliczyć do nurtu, jaki powinien umrzeć śmiercią naturalną w połowie lat osiemdziesiątych? Czy wracamy do kręcenia czarno-białego kina niemego? Tak, ale traktujemy to jako nostalgiczny eksperyment. Nie rozumiem, dlaczego większość polskich filmów to historie o nieszczęśliwych, schorowanych ludziach, którzy nie dogadują się ze sobą, zdradzają, trafiają do więzienia, mieszkają w zabiedzonej okolicy na burym Śląsku i umierają samotnie w strugach deszczu. Moim zdaniem kino jest przede wszystkim jarmarczną rozrywką. Powstało po to, by dawać ludziom przyjemność i to jest jego główne zadanie. Rozrywkę może zapewnić wzbudzanie śmiechu lub strachu, nie pragnienia zbawiania świata. Kino moralnego niepokoju nie pasuje do coli i popcornu, które oferują multipleksy.
AB: Skoro ty nie jesteś uczniem naszych polskich mistrzów, na czym się wychowałeś? Jakie horrory zostawiły w tobie najgłębszy ślad?
MK: „Lśnienie“ [Stanleya Kubricka] to najlepszy horror, jaki widziałem. Lubię też „Dziecko Rosemary“ [Romana Polańskiego]. Bardzo ważnym dla mnie filmem był jednak „The Blair Witch Project“ [Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza], bo pokazał inny sposób realizacji i podejścia do horroru.
AB: „The Blair Witch...“ jest syntezą horroru i dokumentu, bardzo często oglądamy horror zespolony z komedią – jak stało się i w przypadku twojego „Silent Lake“. To dobra droga dla odświeżenia gatunku, który zaczął się wyczerpywać?
MK: Nie wiem, czy kręcenie horrorów jest w ogóle dobrą drogą! [śmiech] Dla polskiego filmowca chyba nie najlepszą. A zabawa konwencją? Jeśli dostarcza widzowi rozrywki – nie mam nic przeciw niej. Mieszać można wszystko ze wszystkim i dowodem na to jest choćby film „Od zmierzchu do świtu“ [Roberta Rodrigueza] – fantastycznie łączący sensację z poetykę kina grozy. Jeśli nie godzę się na jakieś historie, są to typowo polskie, smutne opowieści o samotnych ludziach. Nie chcę ich opowiadać, wolę iść swoją drogą.
AB: Od dawna mówi się, że horror jest odzwierciedleniem lęków społecznych. Czy teraz pełni on taką samą funkcję? Czy w Polsce jest widownia, która lubi nurzać się w strachu i własne niepokoje projektować na ekran kinowy?
MK: Nie wiem, czy prócz kilku fanów, polska widownia tęskni za horrorami. Dlaczego? Nie mamy do siebie dystansu, jesteśmy zbyt poważni i traktujemy wszystko za bardzo na serio, a gatunki nie lubią takiego podejścia. Chcemy robić wielkie rzeczy, młodzi reżyserzy po ukończeniu studiów myślą tylko o kręceniu kina artystycznego. Mam wrażenie, że widz jest dla nich kompletnie nieistotną postacią. Kino gatunkowe jest zaś robione głównie z myślą o publiczności. Z drugiej strony ta jednak pielęgnuje tradycję, która w Polsce jest zakorzeniona w religii katolickiej narzucającej powagę i wielki szacunek dla zmarłego i jego ciała. Choćby z tego powodu w naszej kulturze nie funkcjonują zombie. W niektórych społecznościach zmarły traci swoją tożsamość, na świecie zostaje tylko jego ciało. W Polsce nie dokonujemy takiego podziału. Horror musi zaś bazować na elementach związanych ze śmiercią.
AB: Gdybyśmy jednak uparcie chcieli znaleźć możliwość zakorzenienia horroru w polskiej kulturze, powinniśmy szukać jej tam, gdzie ty – w pogaństwie i słowiańskich legendach. Do dwóch z nich nawiązuje scenariusz twojego „Silent Lake“.
MK: Nawiązuję do historii plemienia Galindów [plemię bałtyckie zamieszkujące tereny obecnych Mazur, pomiędzy dzisiejszym Olsztynem i Szczytnem a południowo-zachodnimi krańcami Litwy – przyp. red.]. Najważniejszym miejscem ich kultu była wyspa Czarci Ostrów na Śniardwach. Plemię zostało wymordowane podczas chrystianizacji tych terenów. W „Silent Lake“ bezpośrednio nawiązuję do mazurskiej legendy o młodej Galindzie. Jej ojciec sprzeciwiał się jej związkowi i wynajął wiedźmę, która miała podszyć się pod ukochanego dziewczyny, uprzednio zamienionego w żabę.
AB: Do filmowego, gatunkowego ustrukturyzowania polskiego mitu używasz sposobu Josepha Campbella. Czym się on charakteryzuje?
MK: Joseph Campbell badał, czym generalnie charakteryzuje się mit – jaka jest jego struktura i jakie pojawiają się w nim archetypy postaci. Na podstawie tych analiz stworzył ogólne opracowanie, będące dziś biblią dla scenarzystów. Składająca się z dwunastu elementów struktura mitu według Campbella została uznana w Hollywood za receptę na dobry scenariusz filmowy. Na jej podstawie jest skonstruowane dziewięćdziesiąt procent amerykańskich produkcji – „Rambo“ [Teda Kotcheffa], seria filmów z Indianym Jonesem w roli głównej, „Gwiezdne wojny“ [George’a Lucasa] czy „Hobbit: Niezwykła podróż“ [Petera Jacksona]. Zwroty akcji są jasno wyznaczone od początku, a każda postać filmowa reprezentuje konkretny archetyp campbellowski. Uważam, że jako scenarzysta, mam obowiązek korzystać z tej teorii. Nie ma potrzeby wymyślać koła na nowo, wystarczy sięgnąć do teorii święcącej triumfy na rynku międzynarodowym. W Polsce scenariusze tworzy się z zupełną dowolnością i to jedna z wielkich wad tego kina. Nie rozumiem, dlaczego
ignoruje się tu coś, co zostało wypracowane na świecie i od lat się sprawdza?
AB: W Polsce ignoruje się też literaturę, która ma w sobie potencjał, by stać się podstawą do realizacji świetnego kina gatunkowego – także horroru.
MK: Absolutnie! Weźmy na warsztat utwory Adama Mickiewicza – w samych tylko „Balladach i romansach“ mamy zombie, strzygi, zjawy! „Romantyczność“ to historia o dziewczynie, która straciła ukochanego, ale ma kontakt z jego duchem. Czy nie ma w tym gigantycznego potencjału na kino grozy? A co ze Świtezianką, która wyłania się z jeziora i wciąga mężczyzn w głębiny? W drugiej części „Dziadów“ dzieci wstają z grobów, a po okolicy krąży nieboszczyk, którego ciało wydziobują kruki. Kiedy jednak w Polsce sięga się po Mickiewicza powstaje „Lawa. Opowieść o „Dziadach“ Adama Mickiewicza“ z Gustawem Holoubkiem w roli cierpiącego Gustawa-Konrada. To nie jest jednak opowieść o „Dziadach“, ale o III części „Dziadów“. Dlaczego nikt nie sięgnie do II?
AB: Ty sięgnąłeś do polskich legend, ale na pierwszym planie eksponujesz fascynacje amerykańskimi filmami grozy.
MK: Oczywiście, bo Amerykanie robią najlepsze filmy na świecie. Uważam jednak, że wedle amerykańskich wzorców można wspaniale zrobić II część „Dziadów“. Kiedy pisałem scenariusz „Silent Lake“, ktoś zarzucił mi, że jest on bardzo amerykański, ale to tak, jakby powiedzieć koszykarzowi: „Nie nadajesz się do zespołu, grasz za bardzo jak w NBA!”
MK: Kiedyś baliśmy się rzeczy, z których dziś się śmiejemy – np. Draculi w długim płaszczu. Lęk ewoluuje razem z kinem. Czy jest uniwersalną emocją dla wszystkich ludzi...? Strach jest bardzo niemierzalny. Każdy boi się czegoś innego i w innych momentach odczuwa strach. Reżyser ma jednak do dyspozycji tylko dwa rodzaje sztuczek, jakimi może starać się wzbudzać strach – suspens (kiedy spodziewamy się, że coś się stanie) i zaskoczenie. Kiedy bierzemy pod uwagę warsztat, wszystko jest jasne. Gorzej z tym, żeby wszystko się udało. Horrory są zdradliwe, bo ten, kto kręci film i zna go od podszewki, nigdy nie będzie się na nim bał. Samemu nie sposób więc zweryfikować, czy scena działa. Wszystko okazuje się dopiero w trakcie zetknięcia materiału filmowego z widzem.