"Megalopolis". Naiwna i chaotyczna zabawka, która bawi tylko Coppolę [RECENZJA]
"Chaos króluje!" wychrypiał kiedyś lis w "Antychryście" Larsa von Triera. Czy miał na myśli "Megalopolis"? Mógłby, gdyby film Francisa Forda Coppoli wszedł do kin piętnaście lat wcześniej. A mógł.
Pomysł na "Megalopolis" narodził się w głowie twórcy "Ojca chrzestnego", Francisa Forda Coppoli, na początku lat 80. ubiegłego wieku. Miała to być opowieść o monumentalnym Nowym Jorku przyszłości wzorowanym na starożytnym Rzymie, która najbliższa realizacji była na początku XXI wieku, gdy niespodziewaną przeszkodą stał się atak z 11 września. Na kolejną próbę przeniesienia pomysłu o Nowym Rzymie na taśmę filmową trzeba było poczekać kolejne dwadzieścia lat, gdy Coppola mógł ją w całości sfinansować z własnej kieszeni.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Megalopolis (2024) oficjalny zwiastun PL, już w kinach
Nieelegancko jest mówić o pieniądzach, zwłaszcza czyichś, ale w przypadku "Megalopolis" kluczową sprawą są właśnie finanse. A konkretnie ponad 100 milionów dolarów, które wydał Coppola z prywatnych zaskórniaków zarobionych na winnicy. Bo to właśnie dzięki nim o filmie, który w piątek 25 października trafił na ekrany kin, będzie się mówić po latach. W każdym innym przypadku film Coppoli zostałby szybko zapomniany, choć szumne hasła reklamowe uznają za pewnik, że dopiero z czasem zostanie on zrozumiany i doceniony. Nic z tego. Jeśli za dwadzieścia lat ktoś wspomni o "Megalopolis", to będzie to zdanie: "A pamiętasz tę klapę, na którą Coppola wydał 100 milionów?". Nikt bowiem nie powie: "A pamiętasz to arcydzieło, którego nie zrozumieli potomni Coppoli?".
Oto Nowy Rzym przyszłości. Miasto rządzone przez burmistrza Cicero (Giancarlo Esposito), którego władza sprzyja możnym. Zbudowana na silnych moralnych podstawach metropolia powoli gnije od środka za sprawą popadającej w dekadencję elity. Gdy najbogatsi spotykają się na wystawnych przyjęciach pełnych uciech wszelakich, zwykłym Rzymianom żyje się coraz gorzej. Powodem ich rosnącego gniewu jest też odpowiedzialny za urbanizację miasta Cesar Catilina (Adam Driver). Ten zdobywca Nagrody Nobla wizjoner, który potrafi zatrzymać czas, ma marzenie. Chciałby przebudować Nowy Rzym za pomocą wymyślonego przez siebie megalonu. Do tego musi go jednak najpierw zburzyć, stąd niezadowolenie obywateli, którzy zaczynają nie mieć gdzie mieszkać. W tle coraz bardziej niespokojnych nastrojów społecznych rozpędza się walka o władzę. Coraz sprawniej poczyna sobie w niej bratanek najbogatszego człowieka na świecie, populistyczny Clodio Pulcher (Shia LaBeouf). Z kolei Catilina znajduje niespodziewane wsparcie w córce Cicero, Julii (Nathalie Emmanuel).
Na papierze wszystko to wygląda znakomicie. Sam pomysł analizy problemów współczesnego świata przez pryzmat Rzymu w końcowym stadium imperium – działa to zarówno na poziomie metafory, jak i bardziej dosłownie; architektura Nowego Rzymu to amalgamat starożytnego Rzymu i nowożytnego Nowego Jorku – wydaje się być znakomity. Przypuszczać też można, już choćby po jej opisie w poprzednim akapicie, że "Megalopolis" posiada standardową fabułę. Dodając do tego pierwszoligową obsadę (trzeba tu jeszcze wspomnieć choćby o Aubrey Plazie, Dustinie Hoffmanie i Jonie Voighcie) i legendarnego reżysera za kamerą, oto kino, które zamiesza światowymi ekranami. Tak może się wydawać.
Chcąc nie chcąc, znów trzeba tu wrócić do pieniędzy wyłożonych na "Megalopolis" przez jego twórcę. Coppola płaci (za wszystko), Coppola wymaga! Dzięki temu mamy do czynienia z kinem całkowicie autorskim, do którego nie miesza się żaden niepotrzebny producent. Co jednak wtedy, gdy megalomania autora przesłania mu zdrowy rozsądek? Co wtedy, gdy jest przekonany o swojej nieomylności i wielkości? Co, jeśli uważa się za wizjonera kina, którego dzieło, jeśli nie teraz, to zostanie docenione w przyszłości, a on wybuduje sobie nim pomnik? "Megalopolis" z tego.
Nie byłoby "Megalopolis", gdyby Coppoli nie było na to stać. Nikt nie wyłożyłby tak ogromnej kwoty na projekt, który stanowi zupełną antytezę tego, czego aktualnie oczekuje widownia. I nie sądzę, aby kiedyś czegoś takiego oczekiwała. Nie ma tu niczego, co mogłoby sprawić, że poniesione koszty się zwrócą. No ale czy wszystko trzeba przeliczać na pieniądze? Czy siedemdziesiąta część przygód popularnego superbohatera jest bardziej wartościowa od autorskiego kina, które wymyka się klasyfikacjom i utartym formom? – zapytacie. Oczywiście, że nie. "A bo się nie znasz" nie może być jednak usprawiedliwieniem i dowodem na to, że ma się do czynienia z arcydziełem. Kiedy "Megalopolis" arcydziełem nie jest.
Jest chaotycznym filmem pełnym koncepcji, pomysłów, eksperymentów, banałów, morałów, naiwności i dobrych chęci, które nie zostają odpowiednio uargumentowane. Nie będzie dalekim od stanu faktycznego, gdy powie się, że w "Megalopolis" jest wszystko. Pełne rozmachu, widowiskowe bachanalia połączone ze scenami, które zostały wycięte w montażu przy tworzeniu odcinka "M jak miłość". Monumentalna muzyka przygrywa rzadziej świetnym rozwiązaniom wizualnym, częściej wprawce filmowca, który dopiero zaczyna eksperymentować przed nakręceniem swojego pierwszego długiego metrażu. Aktorzy powtarzają kazania i nauki Coppoli-scenarzysty ze wzrokiem szukającym zrozumienia tego, w czym właśnie występują i dlaczego ktoś nie pojawił się na planie i nie powiedział: "Francis, ale weźmy to jeszcze i przemyślmy!". Całość zaś okraszona jest naiwnym finałem, który wyszedł spod pióra piątoklasisty. Wizja coppolowskiej utopii tworzonej spod cyrkla i ekierki Cesara Catiliny przypomina warszawskie osiedle w Kampinosie, z którego – wedle reklamy – w pięć minut dojedziesz na Okęcie, a w sześć do centrum. Być może to nawet Coppola wymyślił wspomnianą reklamę.
W dobie coraz droższych biletów do kina, warto dwa razy obrócić w palcach każdą złotówkę, zanim zainwestuje się ją w seans. W przypadku "Megalopolis" sprawa jest jasna – zostawcie sobie tę złotówkę w kieszeni. Wy możecie ją wydać lepiej, Coppola nie zbiednieje (aż tak). Podobnie, jeśli do kina chodzicie raz, może dwa razy w miesiącu. Znajdziecie dużo ciekawszych propozycji, na które nie zmarnujecie czasu (aż tak). Tak naprawdę to nie potrafię znaleźć sytuacji, w której wybranie się na seans "Megalopolis" jest dobrym pomysłem.
Nie jest to aż tak złe kino – dzięki swojej odwadze – by zapewnić dostatecznie rozrywkowy seans. Ze znajomymi o nim nie pogadacie, bo przecież jest tak wiele bardziej atrakcyjnych tematów do rozmów (widzieliście, ile teraz kosztuje ogórek?!). No, chyba że chcecie przekonać się na własne oczy, czy te wszystkie kpiące recenzje nowego dzieła twórcy "Ojca chrzestnego" nie są przesadzone. To wtedy idźcie i zobaczcie, że nie są. 4/10.
Łukasz Kaliński, Quentin.pl
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" opowiadamy o "Napadzie" na Netfliksie, zastanawiamy się, dlaczego Laura Dern zagrała w koszmarnej "Planecie samotności" i zachwycamy się nowym serialem Max, "Franczyza". Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: