Oscarowy pewniak. Na razie ma szansę na 9 Złotych Globów
Chyba nikogo nie dziwi liczba nominacji do najbardziej prestiżowych nagród filmowych – również tych najbliższych memu sercu, czyli Złotych Globów – jakie otrzymał "Oppenheimer" Christophera Nolana. Trudno byłoby wybrać spośród ubiegłorocznych produkcji taką, która prześcignęłaby biografię "ojca bomby atomowej" pod względem ambicji, rozmachu, no i oczywiście walorów artystycznych.
Nolan, przenosząc na ekran książkę Kaia Birda i Martina Sherwina "Amerykański Prometeusz", odrzucił jej konwencjonalną, faktograficzną konstrukcję. Zamiast tego wciągnął widzów w skomplikowaną grę z chronologią jak w "Tenecie" i rewelacyjnym "Memento", poprowadził szkatułkową narrację niczym w "Incepcji" i skazał tytułowego bohatera na dręczące wizje rodem z "Bezsenności".
Czy kogoś to zaskakuje? Mnie nie. Pamiętam do dziś znamienne słowa, jakie usłyszałam przed laty z ust reżysera. – Fascynuje mnie narracja subiektywna, osobisty punkt widzenia w opowiadanej historii. Dzięki temu film nabiera nowego wymiaru. Bohater porusza się w labiryncie, po omacku, a widzowie, przyjmując jego punkt widzenia, poruszają się razem z nim. Znają tylko część informacji, a resztę muszą odkryć sami, w dodatku mając na uwadze, że to, co przekazuje im narrator, niekoniecznie musi zgadzać się z rzeczywistością. Film zamienia się w łamigłówkę, którą widz rozwiązuje razem z bohaterem – wyjaśniał.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Oppenheimer | Official Trailer
Łamigłówka – to chyba najlepsze określenie "Oppenheimera". Podczas seansu Christopher Nolan nie prowadzi nas za rękę, nie oferuje łatwego wyjścia z labiryntu. Nieustannie musimy na własny rachunek dopasowywać do siebie kolejne kawałki układanki, analizując, co, po czym i w jakiej kolejności się wydarzyło. I nawet jeśli uda nam się z grubsza złożyć obraz całości, to niektóre pytania i tak pozostają bez odpowiedzi.
Czy Oppenheimer był geniuszem, który wyprzedził swój czas, czy może bliżej mu do zagubionego w świecie teorii i obliczeń naiwniaka, którego talent cynicznie wykorzystała armia amerykańska? Czy senator Strauss, który próbował zniszczyć naukowca, kierował się wyłącznie osobistą antypatią, czy przyświecały mu jakieś inne cele? No i kwestia, która po obejrzeniu filmu dręczy chyba najbardziej: czy Jean Tatlock, kochanka Oppenheimera, rzeczywiście popełniła samobójstwo, czy też została zamordowana? Jedna ze scen sugeruje taką możliwość, ale równie dobrze mógłby to być jeszcze jeden z rozlicznych majaków gnębiących tytułowego bohatera.
– Narrator widzi to, co chce widzieć, albo to, co mu się wydaje. Widz sam musi zdecydować, czy mu uwierzyć – tłumaczył mi Christopher Nolan. Tylko od nas zależy, czy uwierzymy Oppenheimerowi. Nie jest to łatwe, gdy na ekranie twórca broni masowej zagłady zachowuje się jak na ekscentrycznego geniusza przystało – to znaczy uważa, że historia świata składa się z wydarzeń dwojakiego rodzaju: takich, które dzieją się z jego powodu oraz takich, które mają miejsce tylko po to, żeby zrobić mu na złość.
I nie dostrzega, że moment jego największej chwały – czyli udany eksperyment detonacji bomby atomowej – jest jednocześnie chwilą jego ostatecznego upadku. Nie tylko dlatego, że udało mu się wyzwolić niszczycielską moc, z jaką żaden człowiek nigdy dotąd nie miał do czynienia. Ale również z tego powodu, że wraz z doprowadzeniem prac konstrukcyjnych do końca przestał być potrzebny. Został zredukowany do roli pozbawionego znaczenia trybika w potężnej machinie wojennej i nigdy się z tym nie pogodził. Czy jego późniejszy protest przeciwko niekontrolowanemu wyścigowi zbrojeń nie wynikał po części z urażonych ambicji?
Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Na tym zresztą polega wyjątkowość filmu Christophera Nolana: nie oferuje on prostych, banalnych odpowiedzi, nie tłumaczy wszystkiego tak, by nawet najoporniejszy widz zrozumiał. Jedyne ułatwienie, jakie podsuwa odbiorcom reżyser, polega na ścisłym rozgraniczeniu perspektywy wiodących postaci: wydarzenia, które oglądamy oczami Oppenheimera, nakręcone są na taśmie kolorowej, a sceny z perspektywy jego antagonisty, senatora Straussa, utrzymane są w czerni i bieli. Specjalnie zresztą dla tych sekwencji Nolan zamówił nietypową taśmę 65 mm z firmy Kodak, co zakrawa na wyjątkowo ironiczny żart historii, gdyż wytwórnia ta zawdzięcza swój rozwój i pozycję na rynku właśnie Straussowi i jego finansowemu wsparciu podczas wielkiego kryzysu w 1929 r.
Skoro już o senatorze mowa, nie mogę nie wspomnieć o znakomitym odtwórcy jego roli. Robert Downey Jr. – który oprócz wielu innych wyróżnień otrzymał zasłużoną nominację do Złotego Globu – powiedział publicznie, że "Oppenheimer" to najlepszy film, w jakim kiedykolwiek zagrał. Czy tak rzeczywiście jest, nie podejmuję się oceniać, ale ogromnie cieszy mnie, że pod skrzydłami Christophera Nolana mógł pokazać pełnię swego aktorskiego talentu.
– Pracując w moim zawodzie, uwielbiam wszelkiego rodzaju eksperymenty, dzięki czemu unikam nudy – zwierzył mi się swego czasu Robert. – Kiedy dostaję scenariusz i jakiś wewnętrzny głos mówi mi: "To jest to", potrafię całym sobą zaangażować się w projekt. I wtedy jestem w stanie znieść wszystko, nawet kiedy muszę przez cały dzień paradować w uciążliwej charakteryzacji – wyznał.
Podejrzewam, że kiedy dostał do przeczytania scenariusz "Oppenheimera", jego wewnętrzny głos musiał odezwać się wyjątkowo donośnie. Na ekranie bowiem chwilami nie sposób rozpoznać Roberta – gdy patrzy się na tego leciwego okularnika z pokaźną łysinką, z trudem uświadamiamy sobie, że to ten sam aktor, który przez ponad dekadę bawił nas jako przystojny playboy, wynalazca i superbohater, czyli Tony Stark z cyklu komiksowych filmów Marvela. Przywołuję tę rolę nie tylko dlatego, że dzięki niej kariera Roberta otrzymała drugie życie, ale także ze względu na fakt, iż w kontekście "Oppenheimera" ciekawego wydźwięku nabierają niektóre słowa i czyny tej postaci.
Przypomnę: w pierwszym "Iron Manie" nakręconym w 2008 r. poznaliśmy Tony’ego jako wyrachowanego producenta broni masowego rażenia. W jednej ze scen mówi: "Mój ojciec uważał, że najlepsza broń to taka, której nie trzeba w ogóle używać. Ja jestem innego zdania: najlepsza jest ta, którą wystarczy użyć tylko raz". Co interesujące, z ekranu dowiadujemy się, że papa Tony’ego Starka pracował przy Projekcie Manhattan, czyli programie badawczym kierowanym przez Oppenheimera.
Zdaję sobie sprawę, że łączenie rzeczywistych wydarzeń z komiksową fantazją nie jest może najszczęśliwszym pomysłem, ale daje mi do myślenia fakt, że ktoś, kto (nawet jeśli to tylko postać fikcyjna!) miał okazję ujrzeć na własne oczy wybuch bomby atomowej, uważał, że najlepiej nie posługiwać się nią wcale…
Także sam Oppenheimer, gdy tylko zrozumiał, jak niszczycielską moc ma jego wynalazek, zabiegał ze wszystkich sił o to, by ograniczyć i ściśle kontrolować jego używanie. Autorzy książki "Amerykański Prometeusz" porównują go do szlachetnego bohatera z mitologii greckiej, który obdarował ludzkość ogniem i poniósł za to surową karę (nawiasem mówiąc, tylko jeden z twórców, Kai Bird, doczekał premiery filmu; Martin Sherwin zmarł na nowotwór w 2021 r.).
Christopher Nolan z kolei ujrzał w Oppenheimerze kogoś w rodzaju współczesnego superbohatera, który zamiast kostiumu nietoperza nosi charakterystyczny kapelusz i nie rozstaje się z fajką. Szczególnie w początkowych partiach przedstawiających młodość genialnego naukowca wiele scen budzi skojarzenia z wcześniejszą produkcją reżysera "Batman: Początek", w której Bruce Wayne dopiero uczy się korzystać ze swoich nadzwyczajnych możliwości. Jak choćby moment, w którym nieopierzony jeszcze Oppenheimer czyta wybrany na chybił trafił wers z "Bhagawadgity" – i oczywiście musi to być ten właśnie fragment, który później zabrzmi podczas doświadczalnego wybuchu na poligonie w Los Alamos. Jeżeli to nie jest geneza filmowego superherosa, to nie wiem, jak inaczej to nazwać.
Choć chwilami można mieć całkiem odmienne skojarzenia. Gdy młodziutki Oppie studiuje w Cambridge (czy tylko ja mam wrażenie, że Cillian Murphy wygląda wtedy zupełnie jak Eddie Redmayne?) i kompletnie nie radzi sobie w laboratorium, przypomina do złudzenia niezdarnego Harry’ego Pottera na zajęciach z eliksirów w Hogwarcie. I dopiero Gilderoy Lockhart – ach, przepraszam, Niels Bohr (w obydwu rolach wystąpił oczywiście niezawodny sir Kenneth Branagh) kieruje go na właściwą drogę. Może to jest odpowiedni trop: Oppenheimer jako czarodziej, który magicznie sprowadził na świat potęgę o niewyobrażalnej skali? I sam przeląkł się własnego wyczynu?
Mam powody przypuszczać, że Christopher Nolan nie należy do entuzjastów technologii wdzierającej się do wszystkich dziedzin naszego życia. Swego czasu, gdy rozmawialiśmy o "Incepcji", zwierzył mi się, że według niego wszelkie przełomowe innowacje w rodzaju aparatury umożliwiającej ingerencję w cudze sny, służyć mogą przede wszystkim złym celom.
Nie inaczej jest w "Oppenheimerze": triumf tytułowego bohatera natychmiast zostaje zawłaszczony przez żądnych władzy, krótkowzrocznych polityków, którzy nie dbają o konsekwencje wyścigu zbrojeń. I nawet nie są w stanie ogarnąć ich rozumem. My, z perspektywy XXI wieku, wiemy już co nieco o możliwych skutkach. Mamy w pamięci katastrofy w Three Mile Island, w Czarnobylu, w Fukushimie – wiemy, jak bezradny jest człowiek w obliczu groźby atomowego kataklizmu.
W tym kontekście nie dziwią fatalistyczne słowa tytułowego bohatera zamykające film – ma on świadomość, że uruchomił łańcuch wydarzeń, który doprowadzić może do zagłady świata. Żaden z niego czarodziej, żaden superbohater. Raczej archetyp szalonego naukowca z groszowej powieści.
Ale dość już tego pesymizmu. Od wydarzeń pokazanych w "Oppenheimerze" minęło już kilkadziesiąt lat, a Ziemia jakoś nadal się kręci. My zaś możemy cieszyć się ze znakomitego filmu i podliczać kolejne zasłużone wyróżnienia i nagrody. Mam szczerą nadzieję, że z tegorocznej ceremonii Złotych Globów Christopher Nolan, Cillian Murphy i Robert Downey Jr. wyjdą ze statuetkami w rękach – a także wspaniała Emily Blunt, która mimo niewielkiego czasu ekranowego zapracowała na nominację!
Swoją drogą, muszę ją zapytać, czy w minione święta, jak na angielską damę przystało, nie odmówiła sobie jak zwykle babeczek z bakaliami – swego czasu wyznała mi, że absolutnie nie wyobraża sobie bez nich Bożego Narodzenia. I może w kontekście wybitnego filmu Nolana nie wypada rozprawiać o słodyczach, ale z drugiej strony, czy świat nie byłby o wiele lepszym i przyjemniejszym miejscem, gdyby więcej ludzi skupiało się na babeczkach niż bombach?
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" wskazujemy Najlepsze filmy i seriale, Największe rozczarowania, afery i skandale oraz Największą bekę 2023 roku. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.