Eddie Redmayne dla WP. Opisuje kulisy nowego filmu

- Czasami w drodze z pracy człowiek doznaje olśnienia: "K..., mogłem to zagrać inaczej". Albo po roku widzi samego siebie na ekranie i też mówi: "K..." - mówi w rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek Eddie Redmayne. Stanął przed nowym wyzwaniem. Gra seryjnego mordercę w filmie "Dobry opiekun".

Eddie Redmayne jako Charlie Cullen w "Dobrym opiekunie"
Eddie Redmayne jako Charlie Cullen w "Dobrym opiekunie"
Źródło zdjęć: © Netflix | 2022 © Netflix
Yola Czaderska-Hayek

Yola Czaderska-Hayek: Rozmawiamy przed premierą twojego nowego filmu, "Dobry opiekun", na Netfliksie. O ile wiem, w Ameryce ma być także wyświetlany w wybranych kinach.

Eddie Redmayne: Owszem, i muszę przyznać, że przez ostatnie lata bardzo mi brakowało kampanii promocyjnej z prawdziwego zdarzenia. Przed premierą "Procesu Siódemki z Chicago" wszystkie spotkania z widzami i wywiady odbywały się wyłącznie przez internet. Zdałem sobie wówczas sprawę, jak wiele rzeczy w mojej pracy uważałem dotąd za oczywiste i jakie to dziwne, niekomfortowe uczucie, kiedy nagle ich zabrakło. Cudownie wrócić do spotkań na żywo z publicznością. Po tak długiej przerwie mam wrażenie, jakby to był znów mój pierwszy raz.

Skoro o pierwszym razie mowa: pamiętasz swoje początki w zawodzie? I co w ogóle sprawiło, że wybrałeś tę profesję?

Nie pochodzę z aktorskiej rodziny, więc nie mogę powiedzieć, że aktorstwo mam w genach. Nikogo z moich najbliższych nie ciągnęło do tego zawodu. Ja za to od dziecka miałem naturalny dryg do śpiewania. I udało mi się dzięki temu zdobyć rolę w "Oliverze". Jeśli ktoś nie wie, "Oliver!" to bardzo popularny w Wielkiej Brytanii musical, występuje w nim mnóstwo dzieci. Dzięki temu w czwartkowe popołudnia mogłem swobodnie wychodzić z lekcji matematyki, mówić wszystkim "do widzenia" i jechać metrem do Palladium. To wyjątkowo piękny teatr, jeden z najpiękniejszych w Londynie.

Pamiętam, że dla takiego dzieciaka, jak ja, możliwość występu na jednej scenie z Jonathanem Pryce'em w roli Fagina była czymś nie z tej ziemi. Pomyślałem sobie wtedy: "To jest coś, czym chciałbym się zajmować w życiu". Ale nie wierzyłem, że kiedykolwiek do tego dojdzie. Na początku traktowałem aktorstwo bardziej jako hobby niż jako poważny zawód.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Kiedy to się zmieniło?

Kiedy byłem na studiach. Przez cały czas, nawet w szkole, starałem się nie stracić kontaktu ze sceną. Specjalnie podkreślam: ze sceną, bo wtedy aktorstwo oznaczało dla mnie wyłącznie występy w teatrze. Do pracy przed kamerą nie byłem w ogóle przygotowany. Przypadła akurat 400. rocznica "Wieczoru Trzech Króli" Szekspira i Mark Rylance, który wówczas był dyrektorem teatru Globe, postanowił wystawić ten spektakl. A żeby nawiązać do obyczajów z czasów Szekspira, obsada miała być wyłącznie męska. Mark występował jako Olivia i szukał młodego aktora, który zagrałby Violę.

Poszedłem na casting praktycznie bez przygotowania, potem wyjechałem gdzieś na parę dni, po czym dostałem telefon z pytaniem, czy nie przyszedłbym na ostatnie przesłuchanie, najlepiej zaraz. Byłem wtedy w pubie w Notting Hill i zdążyłem już wypić trzy czwarte butelki czerwonego wina. Poszedłem na to przesłuchanie, przebrałem się w sukienkę i zaczęliśmy razem z Markiem odgrywać scenę. To, że byłem pijany, nawet mi pomogło. Bo w pewnym momencie Mark wyrwał mi książkę z ręki i musiałem improwizować.

Improwizować tekst Szekspira?

No właśnie! Ale dzięki tej butelce czerwonego wina nabrałem odwagi i jakoś mi się udało. Teraz, z perspektywy czasu, patrzę na teatr Globe jak na najlepszą szkołę aktorską, jaką mogłem ukończyć. Nie mam formalnego wykształcenia, dlatego tak ważne jest dla mnie doświadczenie, które stamtąd wyniosłem. Tym, co mnie zauroczyło w aktorskim świecie, jest partnerstwo i współpraca na scenie. W większości profesji zaczyna się od samego dołu i mozolnie trzeba piąć się szczebel po szczebelku w górę. W teatrze natomiast panuje duch wspólnoty. Nieważne, że dopiero zaczynasz. Na scenie jesteś partnerem i wszyscy właśnie tak cię traktują. Uwielbiam to poczucie jedności. Mam w tym zawodzie przyjaciół, którzy dobiegają już osiemdziesiątki, i takich, którzy dopiero niedawno wyszli na scenę. To jest po prostu wspaniałe.

Eddie Redmayne i Jessica Chastain
Eddie Redmayne i Jessica Chastain © Netflix | 2022 © Netflix

W pewnym momencie jednak przeprosiłeś się z kamerą.

Dzięki występowi w teatrze Globe udało mi się znaleźć znakomitego agenta, nazywa się Dallas Smith. Dzięki niemu dostałem pierwsze role w filmach i serialach telewizyjnych. Miałem niesamowite szczęście, bo niemal bez przerwy trafiałem na znakomitych aktorów, od których mogłem się uczyć. A jako że nie kończyłem szkoły, uznałem, że najlepszą metodą nauki jest uczyć się na własnych błędach.

Podglądałem metody innych aktorów, ich zachowanie, chłonąłem wszystko jak gąbka. Czasami nie mogłem się nadziwić, że artyści, których podziwiałem, wkładają tyle żmudnej pracy w swoje występy – dotąd mi się wydawało, że wszystko przychodzi im bez wysiłku! Bardzo pouczający okazał się dla mnie film "Mój tydzień z Marilyn", w którym zagrałem z Michelle Williams.

Pamiętam, że bardzo jej zależało na tym, by przeobrazić się w Marilyn Monroe tak bardzo, jak to tylko możliwe. Miała w tym celu specjalnego instruktora do emisji głosu, drugiego do naśladowania ruchów... Pomyślałem sobie: "Tak to ja mogę pracować". Wielu moich kolegów wchodzi w rolę z marszu. Ja tak nie potrafię, potrzebuję czasu, żeby się przygotować. Potrzebuję długiego rozbiegu. I teraz na szczęście osiągnąłem już taką pozycję, że mogę sobie na to pozwolić.

Jaka jest twoim zdaniem największa różnica między występami na scenie i przed kamerą?

Wiele razy słyszałem pytanie: "Jak ty możesz występować w tej samej sztuce dzień po dniu przez ileś miesięcy?". Odpowiedź brzmi: bo nigdy nie zagra się tak dobrze, jak by się chciało. I zawsze jest szansa, że zagrać lepiej następnego dnia. I zawsze można dążyć do doskonałości, na tym polega radość pracy w teatrze. W filmie natomiast, jeżeli nie masz dobrego dnia, to przepadło. Wszystko jest już na taśmie i nic z tym nie zrobisz. Czasami w drodze z pracy człowiek doznaje olśnienia: "K..., mogłem to zagrać inaczej". Albo po roku widzi samego siebie na ekranie i też mówi: "K...".

Eddie Redmayne
Eddie Redmayne © Netflix | 2022 © Netflix

Mimo sukcesów na ekranie nie zapomniałeś o teatrze. W zeszłym roku zagrałeś w nowej wersji "Kabaretu" w londyńskim teatrze Playhouse.

To było bardzo odświeżające doświadczenie. Przygotowując się do roli, uświadomiłem sobie, że chyba w ostatnim czasie za bardzo wpadłem w rutynę. Potrzebowałem czegoś, co pomogłoby mi z nią zerwać. Dlatego zapisałem się na kurs dla klaunów.

Słucham?

Znalazłem w Paryżu znakomitą szkołę, którą założył Jacques Lecoq, wybitny specjalista od ruchu scenicznego. On już nie żyje, ale jego dawni uczniowie przekazują jego nauki. Spytałem żonę: "Kochanie, czy mogę pojechać na kurs do Paryża? Potrzebne mi to do 'Kabaretu'". Ona na to: "Czy ty przypadkiem nie chcesz sobie zrobić wakacji w Paryżu?"... Na miejscu spotkałem osoby w wieku od 18 do 60 lat.

Już pierwszego dnia nauczyciele wrzucili nas na głęboką wodę. Trzeba było nieustannie improwizować. Do tego zajęcia odbywały się oczywiście po francusku. Oceniali nas niezwykle surowo, nie liczyło się, kto kim jest i co wcześniej osiągnął. Pamiętam, że myślałem w panice: "Dobra, to był błąd. Którędy na dworzec kolejowy? Ja chcę do domu!". Ale jakoś wytrwałem i dzięki temu podczas prób do "Kabaretu" czułem swobodę, jakiej dawno nie doświadczyłem. Warto było przez to przejść. I warto cały czas uczyć się czegoś nowego, bo inaczej człowiek stoi w miejscu i traci zamiłowanie do tego zawodu.

Z kolei przed "Dobrym opiekunem" odbyłeś kurs dla pielęgniarzy.

Owszem, ale przy tej okazji dowiedziałem się, że marny byłby ze mnie pielęgniarz. W kryzysowej sytuacji lepiej się na mnie nie zdawać. Do tego jeszcze wyjątkowo źle idzie mi praca z rekwizytami, zresztą słynę z tego. Dlatego sceny, w których nakładam opatrunki czy podłączam kroplówki, były dla mnie koszmarem, bo przy powtarzaniu ujęć nie jestem w stanie wykonać identycznie tych samych czynności, żeby potem w montażu nie było zgrzytów. Dochodziło do tego, że na plan przychodziłem rano przed wszystkimi i ćwiczyłem na manekinach, żeby nabrać więcej swobody.

Eddie Redmayne i Yola Czaderska-Hayek
Eddie Redmayne i Yola Czaderska-Hayek© WP | Magnus Sudholm

Nie miałeś oporów przed zagraniem seryjnego mordercy?

Z każdą rolą wiąże się pewna odpowiedzialność. Aktor musi umieć wybronić swojego bohatera. Ale w tym przypadku mówimy o historii, która wydarzyła się naprawdę. Chodziło więc o to, by nie gloryfikować na ekranie mordercy, nie wybielać go. Przyznaję, że czułem w związku z tym pewien niepokój, ale po przeczytaniu scenariusza zniknął on bez śladu. Bo heroiczną postacią jest tu Amy, w którą wciela się Jessica Chastain. Samotna matka, która była w stanie osiągnąć to, do czego nie był zdolny wadliwy system.

Co do mnie, długo zastanawiałem się nad powodami, dla których Charlie Cullen, którego gram, zabijał ludzi. Szukałem odpowiedzi na pytanie "Dlaczego?", choć wiedziałem, że jej nie znajdę. W filmie ledwie tylko wspomina się o biografii Charliego, a to naprawdę powikłany życiorys. Miał mnóstwo starszego rodzeństwa. Był najmłodszy. Jego ojciec zmarł, zanim Charlie skończył rok.

Był molestowany przez jednego z chłopaków siostry, którego potem próbował zabić, kiedy miał siedem lat. Potem próbował zabić siebie. Gdy miał lat piętnaście, jego matka, z którą był bardzo zżyty, zmarła w wypadku samochodowym. Jako pierwszy z rodziny pojawił się w szpitalu i dowiedział się, że jej zwłoki zaginęły. Potem się odnalazły, ale w jakimś pożałowania godnym stanie. Charlie wstąpił później do marynarki, dostał przydział na łodzi podwodnej i – biorę to w cudzysłów, bo nie ma żadnej pewności, czy to prawda – podobno został przyłapany z palcem na guziku wyrzutni pocisków atomowych.

A potem dostał pracę pielęgniarza, mimo że leczył się psychiatrycznie. I to w tym samym szpitalu, w którym zmarła jego matka. Jakim cudem kogoś takiego dopuszczono do opieki nad chorymi ludźmi? Już po aresztowaniu, gdy pytano go o powody, dla których zabijał, tłumaczył: "Bo nikt mnie nie powstrzymał". Wydaje mi się jednak, że jego zbrodnie miały jakiś związek z tym, jak w szpitalu potraktowano jego matkę.

Czy udało ci się poznać prawdziwych bohaterów tej historii?

Dopiero niedawno spotkałem się osobiście z Amy. Wcześniej kontaktowaliśmy się tylko przez internet, ponieważ w trakcie realizacji filmu trwała pandemia. To wspaniała kobieta, która – co ciekawe – w ogóle nie uważa, że dokonała bohaterskiego wyczynu, demaskując mordercę. Twierdzi, że na jej miejscu każdy zachowałby się tak samo. Chciałbym, żeby nasz film uświadomił wszystkim, jak wielką odwagą się wykazała i ilu niewinnych ludzi udało jej się uratować.

Zastanawiam się, czy w ramach szukania nowych doświadczeń myślałeś o reżyserii.

Dobre pytanie! Mam różne doświadczenia z reżyserami. Jedni są jak Tobias (Lindholm, reżyser "Dobrego opiekuna" – Y. Cz.-H.), otwarci na opinie, inni zaś zachowują się jak w wojsku: "Zamknij się i wracaj na miejsce". Ale od wszystkich staram się czegoś nauczyć. Na pewno chciałbym kiedyś usiąść w fotelu reżysera, ale jak dotąd nie znalazłem odpowiedniego materiału. I czasami boję się, że już nie znajdę. Może powinienem przestać się trząść i po prostu się odważyć? Nie wiem. Na pewno nie może to być jakiś pierwszy z brzegu projekt. To musi być coś, co wejdzie mi prosto w krew, do czego będę całym sobą przekonany. Ale czy w ogóle do tego dojdzie, zobaczymy.

W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" zachwycamy się "Wielką wodą" (jak oni to zrobili?!), znęcamy się nad rozczarowującymi "Pierścieniami Władzy" oraz wspominamy najlepsze i najstraszniejsze horrory w historii. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)