Christian Slater, Neve Campbell oraz adnotacja na pudełku, że film jest podobny do „Allo Allo”, sprawiły, że sięgnęliśmy po niego. Nie spotkaliśmy po drodze żadnej reklamy, ani zapowiedzi. I tak naprawdę, to wcale się nie dziwimy... Bo wieje w tym filmie tak NUDĄ, że łeb może oberwać!!!
Miało być zabawnie, bo jakże inaczej obalić strach związany z wojną, jeżeli nie przez ośmieszenie jej? Skończyło się na kilku lepszych żartach, świetnym akcencie Campbell, w roli młodej prawie królowej Elżbiety i starającym się naprawdę, Slaterem.
A wszystko dla historii o Winstonie Churchillu, który nie był tym, kim sądzimy, że był, czyli grubasem ze zdjęć. Wszystko, co mówi o nim historia, jest kłamstwem ogromnym oraz wierutnym, i na dodatek totalną zmyłką wywiadu.
W rzeczywistości, Winston był młodym hulaką, co prawda amerykańskim patriotą, który postanowił wyruszyć do Anglii, by uprzedzić ich o zakusach Hitlera i pomóc w obronie wyspy. Nie wiedząc niestety, iż za plecami króla, leniwi Angole właśnie zaprosili Hitlera do odwiedzin w pałacu i potajemnego zawarcia pewnej umowy... Gdy ten przyjeżdża, zakochuje się w pięknej Elżbiecie i oczywiście odnajduje rywala w Churchillu, jakżeby inaczej oprzeć się mieli czarowi pięknej Cambell. A wszystko wychodzi na jaw, gdy w kilkadziesiąt lat później, pewien chłopiec pragnie poznać prawdę o swoich rodzicach...
Bardzo ale naprawdę bardzo, wierzcie nam na słowo, staraliśmy się odnaleźć w tej komedii zabawne momenty, ale pomimo starań zarazem amerykańskiej, jak i wybornej (co należy podkreślić) angielskiej grupy komików, wszystko raczej wychodzi bardziej żałosne, niż zabawne.
Trzeba oddać aktorom, że się starali, ale chyba cała wina leży w scenariuszu. W słabo wykorzystanych umiejętnościach takich intrygujących postaci. Za to na pewno gratulacje należą się twórcą za to, iż w końcu po równo obrywają zarazem Amerykanie, jak i Anglicy. Nikogo się nie faworyzuje.
Życie bohaterów wciąż wisi na włosku, choć jest on raczej gruby i bezpieczny. Bo historia może zakończyć się tylko w jeden sposób. To wiemy od początku. Amerykański rozmach w efektach specjalnych też niezbyt porusza, a już wywody samych aktorów, umieszczone w dodatkach do płyty, którzy przekonani są o wielkiej wadze stworzonego przez siebie dzieła, cóż, sprawiają, że zaczynamy wątpić w ich zdolności umysłowe... Ale, to im za to w końcu zapłacono.
Film da się obejrzeć, ale bez zbytnich zachwytów, na przykład przy okazji prasowania, tudzież obierania ziemniaków, lub też gniecenia ciasta na świąteczne pierniczki. Więcej w tym wszystkim „Nagiej broni”, niż wysublimowanego, subtelnego aromatu groteski rodem z Cafe Rene. I słuchajcie raczej uważnie, bo „nie będę powtarzać”!!!