Najlepsze filmy 2017 dla widzów o mocnych nerwach. Wrażliwcy powinni je omijać
29.12.2017 16:52
Okres podsumowań i rankingów trwa już w najlepsze, dlatego chcielibyśmy zaprosić czytelników Wirtualnej Polski do sprawdzenia dość nietypowego zestawienia. Poniżej znajdziecie dziesięć mocnych, intensywnych, niejednoznacznych produkcji, które w mijającym roku wywoływały w polskich kinach trudne emocje, gorycz, żal, smutek, poczucie bezsilności. Dziesięć filmów, które konfrontowały widzów, czasami dość bezlitośnie, z prawdą o gatunku ludzkim czy różnych przejawach dzisiejszego świata, o których na co dzień nie myślimy.
Nie szukaliśmy jednak wyłącznie prostego epatowania obrazową brutalnością czy krwawą przemocą, nie znajdziecie w naszym zestawieniu filmu "Piła: Dziedzictwo", który, choć ma sporo mocnych i intensywnych momentów, wywołuje jedynie powierzchowne emocje. Łatwo o nim zapomnieć, przejść do porządku dziennego, tak jak w przypadku wielu innych efekciarskich horrorów, które gościły w tym roku na ekranach polskich kin. Za "mocne" uznawaliśmy natomiast takie filmy, które nie uciekają od dosłowności i ukazywania ludzkiego zła, ale wpływają przede wszystkim na psychikę widza, szarpią nerwy, powodują nerwowe wiercenie się w fotelu oraz nieprzewidziane reakcje, nie dają się wyrzucić tak łatwo z pamięci.
Zgadzacie się z naszymi wyborami? Jakie inne tytuły dodalibyście do tej listy? Głównym warunkiem jest premiera kinowa w Polsce w 2017 r.
"Mięso"
Mocny debiut reżyserski w formie kanibalistycznego, symbolicznego i niezwykle sugestywnego wizualnie filmu o dojrzewaniu. Brzmi dziwnie i odpychająco? To dopiero początek, bowiem opowieść o młodej, naiwnej dziewczynie, wegetariance z wegetariańskiej rodziny, która na skutek różnych wydarzeń zaczyna pożądać ludzkiego mięsa, jest jedną z najodważniejszych i najbardziej oryginalnych w ostatnich latach. I ma znacznie głębszy sens, niż wielu widzów, spodziewających się czegoś bardziej oczywistego i "normalnego", chciałoby przyznać.
Mimo wielu drastycznych i obrzydliwych scen "Mięso" nie jest bowiem typowym krwawym horrorem, jak było reklamowane w kinach (w Stanach przed niektórymi seansami rozdawano nawet torebki na wymioty). To opowiedziana z gatunkowym wyczuciem, zrealizowana niezwykle estetycznie historia, która wyolbrzymia ekranową rzeczywistość, by powiedzieć coś o tej prawdziwej.
"Elle"
W rzeczywistości gwałt nigdy nie był i nie będzie kwestią zabawną, ale u Paula Verhoevena, od kilku dekad jednego z najlepszych (i najbardziej efektywnych) prowokatorów światowego kina, chwilami staje się polem dla wybornej czarnej komedii. Główna bohaterka, bezwzględna kobieta sukcesu, która nie potrafi iść przez życie bez antagonizowania otaczających ją ludzi, zostaje pewnego dnia zgwałcona we własnym mieszkaniu. Odmawia jednak grania roli ofiary i nie zgłasza ataku na policję, do której nie ma od dawna zaufania.
To dopiero początek perwersyjnej gry, jaką reżyser prowadzi z publicznością, obnażając z iście hitchcockowskim wyczuciem motywacje kolejnych postaci i prowadząc za każdym razem widza na manowce. Gdy jednak na ekranie pojawiają się napisy końcowe, dziękujemy mu za to, że opowiedział tę historię. Nawet jeśli czujemy, że musimy się natychmiast wykąpać, żeby zmyć z siebie niektóre sceny "Elle".
"Praktykant"
Młody mężczyzna rozpoczyna pracę w malezyjskim więzieniu o zaostrzonym rygorze. Kiedyś mało brakowało, by sam wkroczył na drogę przestępstwa, dlatego chce pomagać innym, być przydatnym w życiu. Na skutek różnych wydarzeń zostaje pomocnikiem tamtejszego kata, który od wielu lat wykonuje karę śmierci przez powieszenie. Bohater zaczyna poznawać cały proces, od dobierania grubości sznura do wagi skazańca po sposób pociągania za dźwignię – proces, którego celem jest nadanie śmierci odrobiny godności. Ucząc się, jak pozbawiać życia bez zadawania zbędnego cierpienia, bohater poznaje lepiej samego siebie.
Tak jak widz, który może skonfrontować się w trakcie filmu z wieloma moralnymi i czysto ludzkimi dylematami, nie jest to jednak obraz dla wrażliwych. Praca kamery, gra aktorska i odpowiednie efekty dźwiękowe sprawiają, że oglądanie niektórych scen bywa bardzo, bardzo trudne.
"Ostatni w Aleppo"
Już sam oficjalny opis filmu powinien wystarczyć, żeby zrozumieć, dlaczego znalazł się on w naszym zestawieniu. "Dokument przedstawia pracę wolontariuszy Białych Hełmów, którzy przeszukują gruzy zniszczonego syryjskiego miasta, w poszukiwaniu żywych osób". Tym miastem jest Aleppo, niegdyś piękne, rozległe, mieniące się różnymi odcieniami kultury, literatury i nauki, obecnie przypominające wizję rodem z post-apokaliptycznego filmu grozy.
Białe Hełmy ratują ludzi, dzieci i dorosłych, a my towarzyszymy im w każdej możliwej akcji, doświadczamy "na własnej skórze" ogromu zniszczeń, i podświadomie wyczuwamy, że ich szlachetne czyny zamieniają się każdego dnia w syzyfową pracę. Tracimy nadzieję, oni na szczęście nie. Oglądanie tego wszystkiego jest bolesne – również dlatego, że doskonale wiemy, że wiele z nas (większość?) nie byłaby w stanie robić tego, co oni robią – ale bardzo potrzebne.
"Safari"
Jeszcze jeden dokument w naszym zestawieniu, ale każdy, kto choć trochę interesuje się tą formą przekazu i opisu świata, dobrze wie, że take filmy potrafią być sto razy mocniejsze od produkcji fabularnych. Nie tylko dlatego, że są zdecydowanie bardziej rzeczywiste. Gdyby Ulrich Seidl nakręcił aktorską opowieść o bogatych ludziach wybierających się do Afryki, by zapolować – dla prestiżu, rozrywki bądź po prostu z nudów – na wymierające gatunki zwierząt, jego przekaz straciłby na znaczeniu. Sam fakt odgrywania napisanych w scenariuszu ról sprawiłby, że widz poczułby emocjonalny dystans do postaci i ich czynów. A jeśli zagraliby je aktorzy ze znanymi twarzami, mógłby im nawet kibicować.
W dokumentalnym "Safari" nie ma możliwości ucieczki, również od świadomości, że za pieniądze można kupić wszystko, a cierpienie istot żywych (ukazywane na różne sposoby na ekranie) bardzo łatwo sobie i innym wytłumaczyć.
"Zgoda"
Polacy różnie zareagowali na "Zgodę", opartą w pewnej mierze na faktach opowieść o założonym w 1945 r. na Śląsku obozie pracy, w którym przedstawiciele "nowej Polski" katowali wszystkich uznawanych za zdrajców narodu. Znaleźli się tam i Niemcy, i Ślązacy, i Polacy, niektórzy oskarżani o kolaborację z nazistami, inni dlatego, że nie wpasowywali się po prostu w założenia odbudowy kraju.
Elementem, który wywołał najwięcej sporów, był jednak fabularny trójkąt miłosny, za pomocą którego twórcy opowiedzieli o tym nieco zapomnianym wyrywku powojennej historii kraju. Same sceny obozowe, wliczając w to brutalność czysto fizyczną (kopanie, maltretowanie, uderzanie różnymi przedmiotami) oraz niszczenie psychiki więźniów (gwałty, przystawianie pistoletu do skroni, zmuszanie do obnażania), są wymagające i przypominają nam, że dzisiejsza wolność wykiełkowała na podłożu splamionym krwią.
"Autopsja Jane Doe"
Jedno z bardziej pozytywnych zaskoczeń tego filmowego roku. Miał być kolejny schematyczny horror, w którym ludzcy bohaterowie muszą się zmierzyć z demonicznie komputerowymi mocami nadprzyrodzonymi, a otrzymaliśmy inteligentną, klimatyczną, igrającą z percepcją widza opowieść o ojcu i synu, którzy są manipulowani przez coś, czego przeważnie nie widać. Scena z przytwierdzonym do kostki zmarłej dzwonkiem, który zaczyna wydawać dźwięki, sugerując dwójce koronerów, że coś jest zdecydowanie nie tak, to niby klasyczny przykład dobrze dawkowanej grozy – ale sprawdza się wyśmienicie.
Niektórym widzom przeszkadzał wprawdzie znacznie bardziej dosłowny i krwawy ostatni akt, z obowiązkowym zwrotem akcji, ale prawda jest taka, że dzięki świetnej grze aktorów Briana Coxa i Emile’a Hirscha oraz sugestywnej realizacji finał staje się dzięki temu jeszcze intensywniejszy. I zdecydowanie godny zapamiętania.
"Łagodna"
Wydawać by się mogło, że opowieść o Rosjance, która jedzie do oddalonego wiele kilometrów więzienia, by dowiedzieć się, dlaczego jej mąż nie otrzymał wysłanej mu paczki, nie będzie miała zbyt wiele "mocnego" do przekazania. W końcu wszyscy wiemy, że w Rosji panuje bieda i wyzysk. Jednak Siergiej Łoźnica, który nakręcił film za pieniądze z Francji, Holandii, Niemiec i Litwy, idzie śladami Andrieja Zwiagincewa z "Lewiatana" i wyrzuca bezlitośnie współczesnej Rosji wszystkie jej największe grzechy i wypaczenia.
Bohaterka nie jest w stanie dowiedzieć się, co się dzieje z jej mężem, podejmuje więc różne kroki, by uzyskać choćby potwierdzenie, że ten dalej żyje, ale z każdą minutą swojej gorzkiej odysei trafia do kolejnych kręgów rosyjskiego piekła. Zakrapianego wszechobecnym alkoholem, motywowanym absolutną korupcją, napędzanym snami o dawno utraconej wielkości. Ogląda się to ze ściśniętym gardłem.
"Mother!"
Jeden z najbardziej kontrowersyjnych i szeroko dyskutowanych filmów tego roku. I najbardziej szokujących, zarówno pod kątem ekranowych wydarzeń, w szczególności obłąkańczego finału, jak i pomysłu interpretacyjnego, który sprawił, że wielu widzów uznało całość za reżyserki i artystyczny bełkot. Niezależnie jednak od tego, po której stronie stoicie i jak zapatrujecie się na treść "Mother!", trudno zaprzeczyć temu, że dobrana przez Aronofsky’ego i autora zdjęć Matthew Libatique’a forma jest perfekcyjna.
Filmowcy tworzą rzeczywistość na granicy prawdy i iluzji oraz mieszają widzom w głowach, każąc przyjąć perspektywę coraz bardziej zagubionej bohaterki granej przez Jennifer Lawrence, której raz się wydaje, że traci zmysły, a innym razem, że trafiła dosłownie do piekła. Anielskie światło, demoniczny cień, symbole, motywy religijne i ludzka przemoc psychiczna. Widzowi wiruje od tego wszystkiego w głowie. I tak miało być.
"Zabicie świętego jelenia"
Grecki reżyser Yorgos Lanthimos dał się poznać jako wielki prowokator i kontestator natury ludzkiej. Stawia swoich bohaterów w sytuacjach skrajnych i odziera ich z kolejnych warstw cywilizacyjnej pewności siebie, po czym w sobie tylko znany sposób buduje z tego wszystkiego zwierciadło i zmusza widza do przejrzenia się w nim. Wielu nie wierzyło, że uda mu się zachować pazur w kinie anglojęzycznym, ale zarówno "Lobster", jak i "Zabicie świętego jelenia" udowadniają, że Lanthimos cały czas wspaniale się rozwija. I tworzy coraz bardziej przerażające wizje rozpadu.
O "Zabiciu…" nie można napisać wiele ponad to, że jest to opowieść o zamożnej parze lekarzy, w której życiu pojawia się pewien młody, dziwny chłopak, doprowadzając ich stopniowo do dezintegracji. Nie można, bo ten film trzeba odkrywać samemu, mając jednak świadomość, że po wyjściu z kina świat staje się znacznie mroczniejszym miejscem.