Trwa ładowanie...
d3bkyqi
20-03-2011 16:06

Niechciane dziecko Gladiatora z Braveheartem

d3bkyqi
d3bkyqi

Duma Angielskiej historii, rozsławiona na cały świat, ponownie pojawia się na dużym ekranie aby tym razem opowiedzieć nam genezę swojej nieprzemijającej legendy. Widzowie po raz kolejny będą mieli okazję nie tylko obcować z jednym ze swoich ulubionych bohaterów kina, ale co nie mniej istotne, nareszcie ujrzą go w wykonaniu odtłuszczonego Russela Crowe'a.
Na kolejne wcielenie "Robin Hooda" czekaliśmy prawie 20 lat i wydaje się, że równie długo wielbiciele talentu Gladiatora o pięknym umyśle musieli czekać, aby zniknęła jego niechlujna aparycja.

Wszystkie cechy filmowej epopei z efektem lekkostrawnego patosu wydawały się być spełnione - mamy uciemiężonego człowieka czynu o złotym sercu, imperatyw honoru, Ridleya Scotta za reżysera i Russela Crowe w roli głównej. Nikt nie powinien winić publiczności, że znając już tak dobrze ten filmowy tandem oczekiwała produkcji przynajmniej na miarę "Gladiatora". Albowiem wspólną pracą udowodnili, że nie tyleż są w stanie stworzyć dzieło wiekopomne, co biorąc pod uwagę ich umiejętności i potencjał - przynajmniej oscarowe.

Niestety… Po ponad dwugodzinnym seansie przygód banity z Sherwood i w coraz rzewniejszym natłoku niesatysfakcjonujących doznać, dochodzimy do wniosku, że o to ani aktor, ani też reżyser do czasów "Gladiatora" nie są w już stanie wrócić. Czy wraz ze śmiercią Maximusa skończyła się nasza tolerancja na bohaterów narodowych odzianych w sandały, bądź trzewiki? Czy też to z winy twórców publiczność podpatruje Robina suchym wzrokiem, a nie sercem i łzami jak to wcześniej łaskawie czyniła?

Legendę Hooda unieśmiertelnił Kevin Costner. Robina na emeryturze zagrał Sean Connery. A dzisiaj mamy sposobność poznać Robina jeszcze zanim został bohaterem rabującym bogatych by pomagać biednym. Wszystko czego doświadczamy przed sobą na dużym ekranie z pozoru wydaje się być poprawne i przyjemne dla zmysłów.

d3bkyqi

Jednak świat przedstawiony, który kreują filmowcy i sposób jego prezentacji wydaje się nam być doskonale znany a przez to tym samym odbieramy go jako powielony i mało oryginalny. Celem zarzutu nie jest w tym momencie postać głównego bohatera, ale zabiegi dramaturgiczne przy użyciu których Scott realizuje kolejną z wielu pompatycznych pieśni na cześć i chwałę jednostkom szlachetnym, koniecznie uciśnionym.
To właśnie ta wspomniana wtórność jest jedną z największych przywar ostatniego dzieła reżysera. Z całego szeregu podobnych scottowskich bohaterów, wśród których odnajdziemy Ricka Deckarda z "Łowcy androidów" lub choćby Krzysztofa Kolumba z filmu "1492: Wyprawa do raju", Hood wyszedł mu najmniej zręcznie przez co jego los najmniej nas interesuje.

Mimo wszystko jest jednak jeszcze coś, co w sposób najbardziej nużący odbiera nam przyjemność oglądania początków Robin Hooda. Nazwijmy to zjawisko nachalną oscylacją pomiędzy "Gladiatorem" i filmem innego twórcy, ale o zbliżonym natężeniu mieczy i męskiej godności - "Braveheart". Nieistotne czy owy dyskurs pomiędzy dwoma produkcjami był zamierzony, czy też nie. "Robin Hood" z 2010 roku to nie kto inny jak średniowieczny Gladiator, odziany jedynie w inny szaty. Dodatkowo unoszący jeszcze ten sam miecz, co kiedyś Mel Gibson.

Choć film warty jest naszej uwagi do samego końca, to przede wszystkim dzięki wybitnemu aktorstwu, które bez zbędnego dramatyzmu daje poruszający spektakl historycznego dramatu narodu i budującej się w nim idei wolności, oczywiście z liderem na czele. Jednak nieprędko po napisach końcowych zechcemy powrócić do tej łukiem i mieczem ciosanej legendy. Z prostej przyczyny - Maxiumus w historii kina może być tylko.

d3bkyqi
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3bkyqi