O fenomenie "Listów do M." i dlaczego widzowie wciąż i wciąż, i wciąż chcą je oglądać
Listopad 2035 roku. Trwa uroczysta premiera jubileuszowej, dziesiątej części "Listów do M.". Na czerwonym dywanie zebrały się gwiazdy tej popularnej produkcji. Wśród nich kończący przygodę z rolą Szczepana Lisieckiego, Piotr Adamczyk. Science-fiction? Wcale nie. To całkiem realistyczny scenariusz na przyszłość cyklu, który w okresie Bożego Narodzenia raz za razem podbija serca widzów.
Kiedy w 2011 roku na ekrany polskich kin wchodziła napakowana gwiazdami – m.in. Maciej Stuhr, Piotr Adamczyk, Tomasz Karolak, Roma Gąsiorowska czy Agnieszka Dygant – bożonarodzeniowa komedia "Listy do M." w reżyserii Mitji Okorna, trudno było przypuszczać, że to początek jednej z najbardziej niezatapialnych franczyz w historii polskiego kina. Nie tylko dlatego, że główną uwagę widzów zamiast filmu zwracał jego plakat łudząco podobny do plakatu innego bożonarodzeniowego klasyka – "To właśnie miłość" – ale też pojęcie franczyzy w polskim kinie dopiero co raczkowało.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dzisiaj, kiedy coraz bardziej powszechną praktyką jest kręcenie dwóch kolejnych części jednocześnie w celu zminimalizowania kosztów (druga i trzecia część "Planety singli", żeby daleko nie szukać), łatwo zapomnieć, że piętnaście lat temu tak popularne w hollywoodzkim kinie pojęcia remake’u, sequela czy prequela, w Polsce dopiero zaczynały pojawiać się częściej, a przykłady takich produkcji można było policzyć na palcach jednej ręki. Gdyby więc powiedzieć komuś, że niecałe piętnaście lat później do kin wejdzie szósta część tego cyklu, zapewne puknąłby się w głowę.
Także pod względem liczby odsłon, jakie zaserwowali widzom twórcy "Listów do M.", cykl ten to prawdziwy fenomen na polskim rynku. Żadna inna franczyza nie zawitała na ekran aż sześciokrotnie. Gdyby nie pandemia, kiedy to "Listy do M. 4" zadebiutowały na platformie streamingowej Player.pl, o wszystkich sześciu częściach można by mówić, że trafiały na duży ekran. To także sporo mówi o jakości cyklu, którego twórcy potrafią utrzymać na równym poziomie. Bywały już w historii kina kolejne części znanych serii tak słabe, że od razu debiutowały na nośnikach, a potem w streamingach. W przypadku "Listów do M." nie ma o tym mowy, a kolejne wyniki box-office’u to potwierdzają. Jest to więc cykl kasowy, a przy okazji jeden z najdłużej trwających w polskim kinie. Pod tym względem, póki co trudno będzie mu prześcignąć "Kogel-mogel" obecny na ekranach od 1988 roku aż do teraz. No ale dajmy "Listom do M." trochę czasu.
Liczby z box-office’u nie kłamią. Polscy widzowie chcą oglądać "Listy do M." i nie ma tu nawet dyskusji. Nie sposób zauważyć żadnego zmęczenia franczyzą, jakie ostatnio dopadło np. komiksowe kino. Można by pomyśleć, że szósta część serii, której bohaterami wciąż pozostaje wiele postaci, jakie debiutowało razem z serią w 2011 roku, to za dużo nawet dla najbardziej zagorzałych fanów, ale jest wręcz przeciwnie. Tłumy wciąż odwiedzają kina, by zobaczyć, co podczas następnej Wigilii spotkało bohaterów, których poprzednich pięciu Wigilii również byliśmy świadkami.
Suche fakty są następujące: "Listy do M." - 2,5 miliona widzów, "Listy do M. 2" - 2,9 miliona, "Listy do M. 3" - 2,9 miliona, Listy do M. 5" - 1,5 miliona, "Listy do M. Pożegnania i powroty" - ponad 1,6 miliona widzów (dane na podstawie cotygodniowych zestawień na stronie sfp.org.pl). Malkontenci zwrócą pewnie uwagę na spadek oglądalności pomiędzy trzecią i piątą częścią, ale nie zmienia to faktu, że ponad półtora miliona widzów to wynik, o którym producenci każdego filmu mogliby pomarzyć. A tymczasem "Listy do M." "wykręcają" go za każdym razem, a nie wiadomo, jak wyglądałoby to zestawienie, gdyby nie online’owa premiera "Listów do M. 4". Ta część trafiła na Player.pl dopiero w lutym 2021 roku, gdy o świętach Bożego Narodzenia każdy już zapomniał i mogła zostać przeoczona przez widzów, którzy przyzwyczajeni do kina, niekoniecznie chcą płacić abonament za streaming.
Skąd tak duża popularność "Listów do M."? Aby odpowiedzieć na to pytanie, niepotrzebna jest umiejętność wróżenia z fusów. Wystarczy z początkiem listopada zajrzeć na serwisy streamingowe i sprawdzić oferowane tam wtedy nowości. Nie jest przypadkiem, że w tym właśnie okresie pojawiają się dziesiątki nowych, świątecznych produkcji opowiadających o Bożym Narodzeniu tu, Bożym Narodzeniu tam, Bożym Narodzeniu samotnie, Bożym Narodzeniu z rodziną, Bożym Narodzeniu z zanikiem pamięci, Bożym Narodzeniu z problemem ze Świętym Mikołajem…
Pojawiają się tam z prostego powodu, widzowie chcą je oglądać. Dla wielu okres świąteczny kojarzy się z odpoczynkiem i zakopaniem się pod kocem przed telewizorem, by w spokoju coś zobaczyć. Tym czymś często są właśnie świąteczne produkcje, dzięki którym coraz częściej można przenieść się do świata Bożego Narodzenia takiego, jak powinno wyglądać, gdy sobie o nim myślimy. Gdy termometry wskazują dziewięć stopni na plusie, a zamiast śniegu z nieba pada deszcz, taki filmowy eskapizm wydaje się świetnym pomysłem.
U źródła powodzenia "Listów do M." jest więc to uwielbienie dla bożonarodzeniowych produkcji, choć niedopatrzeniem byłoby twierdzenie, że nic więcej. Podczas gdy większość wspomnianych wyżej filmów prezentuje co najwyżej przeciętną jakość, "Listy do M." oferują widzowi najlepsze, co ma do zaoferowania polska rozrywka. I takie są fakty, niezależnie od tego, jak mocno wywracać się będzie oczami na wyskakujących z lodówek Piotra Adamczyka czy Tomasza Karolaka. Wysoka wartość produkcyjna sprawia, że kolejne filmy cyklu ogląda się dobrze, a utalentowani aktorzy dbają o to, by te świąteczne historie, z którymi każdy z widzów może się utożsamić, bawiły i wzruszały.
Są bowiem "Listy do M." dziełem, z którym widz może się utożsamić. No i dobrze, być może ich akcja rozgrywa się w tzw. TVN-owskich wnętrzach – przestronnych, wymuskanych, sterylnie czystych, luksusowo wyposażonych; znacznie różniących się od tego, co u siebie w domu ogląda przeciętny kinowy widz – ale cała reszta obejmuje świąteczne tematy, które każdego roku przeżywa każdy. Kto nie pokłócił się przy wigilijnym stole o politykę? Komu puściły nerwy na współmałżonka, bo zapomniał czegoś kupić? Kto nie zostawiał pustego miejsca przy stole z nadzieją, że zasiądzie przed nim ktoś, kogo dawno nie widział? Komu w ostatniej chwili wykupiono najładniejsze choinki i zostały już same "drapaki"? Autorzy "Listów do M." umiejętnie korzystają z tych uniwersalnych historii, starając nie silić się na wymyślone sytuacje, których nikt z autopsji nie rozpozna. I dobrze czują, gdzie mogą podkręcić humor, a gdzie jest miejsce na melancholię i zadumę.
Być może humor serii "Listów do M." nie zawsze jest najwyższych bądź chociaż średnich lotów, być może tu i ówdzie wydarzenia przeskakują rekina (określenie stosowane w odniesieniu do tego momentu w produkcji telewizyjnej, gdy zostaje ona przedłużana na siłę za pomocą coraz bardziej absurdalnych wydarzeń), być może pojawiają się momenty przestojów i nudy spowodowanej powtarzalnością, ale mimo to cykl wciąż utrzymuje poziom, poniżej którego nie spada. Główna w tym zasługa scenarzystów od początku związanych z serią: Marcina Baczewskiego i Mariusza Kuczewskiego.
Zmieniają się reżyserzy, a oni trwają niezmiennie na posterunku, dzięki czemu czują tę produkcję na tyle, że pewnie potrafiliby napisać scenariusz "Listów do M. 7" obudzeni w środku nocy. A sam cykl pozostaje spójny i taki, jak oczekują tego widzowie. To zatem również Baczewski i Kuczewski składają się na fenomen tej najpopularniejszej polskiej komedii romantyczno-świątecznej, która pomimo upływu prawie piętnastu lat od premiery, wciąż nie oddała palmy pierwszeństwa, jeśli chodzi o polskie Boże Narodzenie w kinie i nie ma nawet żadnego zagrożenia na horyzoncie.
Listopad 2042 roku. Do kin wchodzą właśnie "Listy do M. 13". "Nie jesteśmy przesądni" – śmieją się twórcy filmu pytani o to, czy nie boją się pechowej trzynastki. Science-fiction? Wcale nie. To całkiem realistyczny scenariusz na przyszłość cyklu, który w okresie Bożego Narodzenia raz za razem podbija serca widzów.