Ojciec doprowadził syna do płaczu. Poszło o religię
- Podczas kolaudacji "Boga i wojowników lunaparków" część osób w TVP złapało się za głowy, nie spodziewali się takiego rodzaju "widowiska" - przyznaje w rozmowie z WP reżyser Bartłomiej Żmuda. Jego dokument to poruszająca historia ojca i syna, których diametralnie dzieli podejście do wiary.
Marta Ossowska, Wirtualna Polska: Zabierając się za ten projekt bardziej interesowało cię odmienne podejście do wiary twoich bohaterów czy ich relacja ojciec-syn?
Bartłomiej Żmuda, reżyser dokumentu "Bóg i wojownicy lunaparków": Początkowo interesowało mnie zrobienie filmu o uzdrowieniach. Szukając głównego bohatera, który sprawdzałby prawdziwość tych uzdrowień, przypomniałem sobie o studenckim filmie sprzed jakiś 15 lat zrealizowanym przez mojego kolegę Pawła Rodana pt. "Mama, tata, Bóg i Szatan". Nakręcił dokument o swojej rodzinie: mama była mocno wierząca, a tata (Andrzej) jest słynnym antyklerykałem. Stwierdziłem, że Andrzej byłby świetnym bohaterem do mojego filmu - miałby zbadać prawdziwość uzdrowień, które ponoć dokonały się przez modlitwę.
Czyli pomysł wspólnej wyprawy syna i ojca wyszedł od ciebie. Trudno było ich namówić do współpracy?
Początkowo chciałem obserwować tylko Andrzeja, ale gdy zobaczyłem jak mocno konfliktowa jest jego relacja z synem – od kilku lat mocno wierzącym – zrozumiałem, że w filmie powinni znaleźć się obaj. Początkowo Paweł niechętnie podchodził do uczestniczenia w filmie, ale krok po kroku wciągałem go w to. W końcu zgodził się być jednym z dwóch równorzędnych bohaterów. Andrzej natomiast ze względu na swoją konfrontacyjną naturę nie dał się długo prosić, spotkania z ludźmi o odmiennych poglądach to dla niego fantastyczne wyzwanie.
"Bóg i wojownicy lunaparków" - w kinach od 27 października
Do zastanowienia się natomiast było, jak zaplanować wielodniową podróż autem i to w dodatku latem, ponieważ Andrzej był już wtedy po dwóch zawałach serca, co było niepokojące.
Paweł stał się nie tylko bohaterem filmu, ale i jego producentem. Czy to nie rodziło pewnych konfliktów?
Zasadniczo nie. Paweł dobrze rozumie wolność artystyczną i szanował ustalone zasady, a ja zabezpieczyłem się w umowie, zachowując prawo do final cut (reżyser odpowiada za finałową wersję montażową - przyp. red.). Szczerze mówiąc zaproszenie przeze mnie Pawła do projektu także jako producenta tylko ułatwiło sprawę. Dzięki temu mogłem śmiało korzystać z 13 godzin nagrań VHS z czasów dzieciństwa Pawła, kiedy z Andrzejem m.in. odwiedzali lunaparki. Nie było problemów z prawami autorskimi.
Pod koniec montażu Paweł niepokoił się o dwie sceny, czy nie zranią bliskich mu osób. Nie byłem do tego przekonany. Zrobiłem więc próby montażowe i okazało się, że bez tych scen film nic nie traci, stąd wyciąłem je. To był jedyny - choć przez chwilę nieprzyjemny - konflikt dotyczący filmu.
Koproducentem twojego filmu jest też Telewizja Polska, która jest bliska tradycyjnym wartościom. Nie oczekiwała określonego wydźwięku dokumentu?
Podczas kolaudacji "Boga i wojowników lunaparków" część osób w TVP złapało się za głowy, nie spodziewali się takiego rodzaju "widowiska". Rozgorzała dyskusja. Jednocześnie, sporo osób przyjęło tam film bardzo dobrze. Niedługo później film zdobył nagrodę na Krakowskim Festiwalu Filmowym i na festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie, co pewnie też trochę uspokoiło nastroje. Okazało się - w recenzjach oraz podczas spotkań z publicznością - że nasza produkcja zachęca widzów do wymiany opinii, a nie do krytykowania jednej ze stron.
W polskim kinie relacje ojciec-syn często mają szorstką formę. W twoim filmie widać to szczególnie. Żaden scenarzysta nie wymyśliłby tak ostrych fraz jak Andrzej Rodan, autor książek "Mordercy w habitach" czy "Życie seksualne papieży". Zdarzały się momenty, kiedy jako obserwator poczułeś, że granice zostały przekroczone i interweniowałeś?
Jako reżyser dokumentu nie mogłem tego zrobić, nie chciałem naruszać ich naturalnego środowiska, tego jak naprawdę wyglądają ich rozmowy. Tylko raz, kiedy słowa Andrzeja doprowadziły Pawła do płaczu podczas prowadzenia auta, a co za tym idzie Paweł nie chciał dalej jechać i zjechał na parking, zaingerowałem delikatnie. Stałem się na chwilkę "mediatorem", czy po prostu pobyłem z nimi.
Czy po zakończeniu prac nad filmem, jego obejrzeniu relacja Pawła i Andrzeja uległa zmianie?
Dziś mogę powiedzieć, że tak. Gdy Paweł zobaczył pierwszą wersję filmu, był w szoku. Mówił: "Ja naprawdę tak się zachowuję?". Skłoniło go to do podjęcia terapii. Z kolei pan Andrzej - jakiś rok po zdjęciach - miał trudne przejścia zdrowotne. Od tamtej pory Paweł wspiera go w rehabilitacji i z tego co wiem, m.in. dzięki temu ich relacja polepszyła się.
"Gdybyś żył w średniowieczu, paliłbyś ludzi na stosie" - mówi w twoim filmie Andrzej do Pawła, który zdaniem ojca przejawia pewien stopień fanatyzmu. Co uważasz o możliwości karania za obrazę uczuć religijnych? Andrzej Rodan miał kilka takich spraw, ponoć wszystkie wygrywał, mimo że w swoich książkach i wypowiedziach wielokrotnie był wulgarny.
Nie chciałbym zajmować stanowiska w tej sprawie. Jestem natomiast przekonany, że jeśli nie będziemy zapominać o wzajemnym szacunku do siebie - po jakiejkolwiek stronie barykady stoimy - to nie będzie w ogóle potrzeby rozmawiania o obrazie uczuć religijnych czy też niereligijnych. Warto pamiętać, że pod warstwą wierzeń czy poglądów - jakiekolwiek one są - zawsze znajduje się człowiek.
No właśnie, mimo radykalnych poglądów Andrzejowi zdarza się przed kamerami uważnie słuchać kolejnych osób, które dzielą się z nim swoimi świadectwami wiary. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach wszechobecnych podziałów zanika umiejętność takiego słuchania.
Tak. W publicznym dyskursie często opowiadamy się "przeciw". A czasami o wiele łatwiej jest po prostu pozwolić sobie na usłyszenie tego, co jest "tam", po drugiej stronie. Myślę, że próba zrozumienia tej drugiej strony - zamiast zatykania usilnie swoich uszu - pomaga tak naprawdę każdemu. Pomaga nawet uspokoić się. Pomaga nie chronić się za wszelką cenę.
Gdy film był chwilowo dostępny na KFF VOD, dostaliśmy wiadomość od widzów z mocno undergroundowego - i mocno wymieszanego światopoglądowo - środowiska, że urządzili sobie wspólny, grupowy seans mojego filmu, a potem przez pięć godzin dyskutowali o tym, co zobaczyli. Takie momenty podnoszą na duchu.
Marta Ossowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o "Czasie krwawego księżyca" i prawdziwej historii stojącej za filmem Martina Scorsese, sprawdzamy, czy jest się czego bać w "Zagładzie domu Usherów" i czy leniwiec-morderca ze "Slotherhouse" to taki słodziak, na jakiego wygląda. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.