Oscary 2019. Wracamy bez Oscara. Trzy do zera dla Meksyku

Kalkulacje i analizy zdały się na nic. "Zimna wojna" bez Oscara. Za to statuetki, jak się wydaje, otrzymali chyba wszyscy inni. Ale i tak trudno dzisiaj mówić o powrocie na tarczy.

Oscary 2019. Wracamy bez Oscara. Trzy do zera dla Meksyku
Źródło zdjęć: © Getty Images
Bartosz Czartoryski

Opętani oscarową gorączką rachowaliśmy sobie, że głównym konkurentem filmu Pawła Pawlikowskiego jest głośna "Roma". I tak się stało. Zwyciężył Alfonso Cuaron i dla Pawlikowskiego zabrało już nagród. Apetyt mieliśmy jednak na więcej.

Czarno-białe zdjęcia autorstwa Łukasza Żala są nie byle jakiej urody, lecz i tu musieliśmy uznać wyższość filmu meksykańskiego reżysera. Trudno mówić o wyrządzonej polskiemu kinu krzywdzie, gdyż "Roma" to faktycznie formalny majstersztyk.

Zobacz też: Paweł Pawlikowski o przegranej "Zimnej wojny". Oscary 2019

Dzięki fenomenalnej pracy kamery udało się ożywić nawet i najdalsze plany. Chyba najmniej mówiliśmy o ewentualnym Oscarze dla Pawlikowskiego za reżyserię, ale nic dziwnego, bo dwie wyobrażone statuetki, które już do nas trafiły, to aż nadto, niech nacieszą się inni.

Dodajmy dla porządku, że i tutaj tryumfował Cuaron, czyli przyjęta ogólnie narracja o chwalebnym boju pomiędzy "Zimną wojną" a "Romą" nie była przesadzona. Choć szkoda, że skończyło się na trzy do zera dla Meksyku.

Obraz
© Getty Images

Nie zabraknie tych, co obwinią naszego narodowego pecha. Że to akurat tym roku, kiedy mieliśmy już złoto w zasięgu ręki, trafił się taki film jak "Roma", za którym stały niemałe talenta i ogromne pieniądze na marketing. Nie zabraknie również i tych, którzy z uśmieszkiem satysfakcji skwitują werdykt Akademii, że przecież ta "Zimna wojna" i tak się do niczego nie nadawała.

Ale komentarze komentarzami, a tymczasem film Pawlikowskiego radzi sobie całkiem nieźle za Oceanem. Zarobił ponad cztery miliony zielonych, jest chętnie oglądany i nie zmieni tego brak choćby i jednego skromniutkiego Oscara.

Jakby nie patrzeć, owe trzy nominacje to ogromny sukces i rzecz niebagatelna nie tylko dla promocji polskiego kina, ale i potencjalnych karier ludzi, którym się ta sztuka udała. Żal już kręci w Hollywood, Pawlikowskiemu z pewnością łatwiej będzie pozyskać pieniądze na następny film.

Tylko pozostaje trzymać kciuki, że zostaną zauważeni Kot, Kulig i Szyc. I może nie za rok, ale za dwa, trzy lata dorzucimy nominację dla najlepszego aktora czy aktorki.

Bo choć Oscary to, oczywiście, istny filmowy festyn i, jak zwykło się mówić, pełne blichtru targowisko próżności, to jednak wszystko, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami Dolby Theater, odbija się potem na rzeczywistości. Ale nie rozpędzajmy się jeszcze.

Zobaczymy, czy i jak Pawlikowski i s-ka skapitalizują swój wyczyn, gdyż na takim fundamencie można śmiało budować.

O tegorocznych nominacjach pisałem, że są nudne i przewidywalne i mógłbym powtórzyć to samo po rozdaniu nagród. Zdaję sobie, rzecz jasna, sprawę, że Oscary nie mają za zadanie wyznaczać żadnych nowych kierunków i odkrywać talentów, zdarza się to raczej rykoszetem, a nie programowo, lecz statuetki dostali chyba wszyscy ci, którym je obiecano.

Aż cztery zdobyło "Bohemian Rhapsody”, po trzy, zgodnie, "Green Book", "Roma" i "Czarna pantera".

Szlagierowy film o Freddiem Mercurym jest przedmiotem kontrowersji nie tylko z powodu zarzutów, jakie skierowano pod adresem reżysera. Podobne, schlebiające publice spektakle, zawsze cieszyły się popularnością, stąd nie może być mowy o zaskoczeniu.

Obraz
© Getty Images

Zdaje się jednak, że prócz nagrody dla Ramiego Malka za rolę główną – przebojową, acz za bardzo opierającą się na naśladownictwie – resztę przyznano filmowi trochę na odczepnego. Za mniej prestiżowe kategorie techniczne. Podobnie zresztą "Czarnej panterze", co miało, jak mniemam, udowodnić otwartość Akademii. Stąd można uznać, że to "Green Book" i "Roma" są równorzędnymi tryumfatorami gali.

Głosowano w tym roku jakby od linijki, trzymając się zasady, że dla każdego coś miłego. Spośród nominowanych w kategorii najlepszy film wszyscy odebrali przynajmniej jedną statuetkę, no i doceniono też "Pierwszego człowieka" (efekty specjalne) oraz "Gdyby ulica Beale umiała mówić" (aktorka drugoplanowa).

Ale jeśli już trzeba by było koniecznie pokusić się o określenie kogoś mianem wielkiego przegranego tej gali, byłyby to zapewne "Narodziny gwiazdy". Po deszczu nominacji skończyły z najlepszą piosenką. Niby i "Vice" miało szansę na parę ładnych nagród, ale chyba nikt na poważnie nie brał pod uwagę możliwości, że film Adama McKaya może powalczyć z faworytami.

Tyle że, co zabrzmi jak oklepany banał, tu naprawdę nie ma przegranych. Za rok, przy omawianiu kolejnej gali, niejeden z nas będzie musiał wytężyć umysł, aby przywołać z pamięci, kto i za co otrzymał nagrodę. Ale o filmach, za które trzymaliśmy kciuki, już tak łatwo nie zapomnimy.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (66)