Polacy zapomną o Bińczyckim? Gwiazdor wiedział, na co się porywa
27 września na serwis Netfliksa trafiła nowa adaptacja "Znachora". Choć wielu wieszczyło katastrofę, film zebrał dobre opinie. W rozmowie z WP odgrywający główną rolę Leszek Lichota przyznał, że w ogóle nie obawiał się wcielić w postać, która przeszła do historii za sprawą kreacji Jerzego Bińczyckiego.
Netflix wiele ryzykował, gdy porwał się na kolejną adaptację "Znachora". W końcu musiał się zmierzyć z kultowym filmem Jerzego Hoffmana z 1981 r., który cały przyciąga przed telewizory wielu widzów. Nic więc dziwnego, że pomysł realizacji nowego "Znachora" od początku wywoływał wiele emocji. Teraz już wiemy, że Netflix podjął dobrą decyzję, bo jego wersja spodobała się sporej części krytyków. Podobnie jest z widzami, którzy w większości oceniają film pozytywnie.
Jednym z największych wyzwań, przed jakimi stanął Netflix, było obsadzenie głównej roli. Postać Rafała Wilczura/Antoniego Kosiby przeszła do historii polskiej kinematografii za sprawą niezapomnianej kreacji Jerzego Bińczyckiego. Ostatecznie zaangażowano do tego zadania Leszka Lichotę, znanego z takich produkcji jak "Wataha" czy "Lincz". Aktor w rozmowie z WP przyznał, że zupełnie nie obawiał się wcielić w kultowego bohatera.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz: Największe hity Netfliksa. Nadal przyciągają przed ekrany
- Czułem, że jest to ciekawe wyzwanie. Coś nowego dla mnie w tym zawodzie. Zmierzenie się z czymś, co ludzie już znają, co jest kultową postacią w naszej kinematografii. To mi dodawało siły i energii - powiedział. Przyznał też, że nie miał szczególnego klucza do roli.
- To trzeba wszystko wymyślić, więc musiałem się przygotować. Obejrzałem filmy z 1937 r. i 1981 r. Przede wszystkim wróciłem do powieści i potem to wszystko skonfrontowałem z naszym scenariuszem. Te inspiracje zostały mi z tyłu głowy. Koniec końców trzeba później stanąć na planie i wziąć odpowiedzialność. Zaproponować coś. To było dla mnie fantastyczne doświadczenie. Jedna z najprzyjemniejszych ról w życiu - oznajmił.
Choć Lichota zagrał w filmie wybitnego chirurga, zdradził, że tylko raz potrzebował skorzystać z pomocy specjalistów. - Jest scena, gdzie muszę szyć jako chirurg. Chodziło o to, żeby to były moje dłonie. Okazuje się, że nie jest to takie łatwe - zwłaszcza, gdy ma się tak duże dłonie jak ja. Musiałem parę razy powtarzać to, by się nauczyć. To była jedyna potrzebna konsultacja - wyjawił.
Nie da się ukryć, że w porównaniu z Bińczyckim, kreacja Lichoty jest bardziej stonowana. Aktor przyznał, że starał się podkreślić jej introwertyczność i fakt, że tak po prawdzie mamy do czynienia z dwoma różnymi bohaterami.
- To nie jest odkrywcze, bo w powieści Dołęgi-Mostowicza bohater na początku jest mrukiem, wielkim zwalistym facetem. Wydaje się gburowaty, ale ma dobre serce. W drugiej części, gdy Wilczur się tuła po Polsce, widać, że jest bardziej pogodzony ze światem niż za czasów, gdy wiódł swoje poprzednie życie. Bardziej akceptuje rzeczywistość. Jest pełniejszym człowiekiem w tej części książki, stąd dla mnie to były dwie różne postacie - dodał.
Córka Rafała Wilczura
W adaptacji Netfliksa równorzędną do Wilczura postacią jest jego córka Marysia. W tę rolę wcieliła się Maria Kowalska. Dość powiedzieć, że jej bohaterka jest diametralnie inna od tego, co mogliśmy zobaczyć w wykonaniu Anny Dymnej w poprzedniej adaptacji z 1981 r. Kowalska wyznała, że świetnie pracowało się jej z reżyserem Michałem Gazdą, bowiem daje on dużą przestrzeń aktorom.
- Już od samego początku na pierwszych próbach czy podczas czytania scenariusza reżyser liczył na to, by mój wkład był duży. Przez to czuję, że ta rola jest moja i jest spójna ze mną. Nie było mowy o narzucaniu czegokolwiek. To było niesamowite, że czułam się tak wolna, ale zarazem bezpieczna. Michał był dla mnie lustrem, w którym się przeglądałam na planie - zapewniła.
Choć "Znachor" zawiera wiele scen, które wydają się niełatwe do zagrania pod kątem dramaturgicznym, to zarówno Lichota, jak i Kowalska przyznali, że nie mieli żadnych trudności na planie.
- To jest tak dobrze napisana i skonstruowana postać, że ona sama niesie. Niemal w każdej produkcji zdarzają się trudne sceny. Wynika to przeważnie z tego, że my jakoś psychicznie nie możemy sobie poradzić z warstwą tekstową, z tym o co chodzi w scenie. Po latach przekonałem się, że na ekranie nie ma to żadnego znaczenia, bo widz nie widzi naszych rozterek. W "Znachorze" nie było tego typu sytuacji - stwierdził Lichota.
Podobnie odpowiedziała Kowalska, która w trakcie gry zawierzała swojej intuicji i wszystko samo płynęło. - Trudne, ale pod względem fizycznym, były dla mnie jedynie sceny po wypadku z racji charakteryzacji, która trwała trzy godziny. Cały proces wymagał nałożenia wielu warstw, by to wyglądało wiarygodnie. Dodatkowo kręciliśmy te sceny, kiedy były duże upały, a ja leżałam pod wielką puchową kołdrą. Mój puls wręcz szalał - wyjawiła.
- Jednak psychologicznie i emocjonalnie zawsze wiedziałam, co chcę zagrać - zakończyła.
Pewność aktorów, jaka wypływa z ich wypowiedzi, widać bez wątpienia na ekranie. Trudno na ten moment stwierdzić, czy ich role przejdą do historii polskiego kina. Ale bez wątpienia żyją one własnym życiem, co już trzeba poczytywać za niemały sukces.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski