Prorocze wyznanie Stevena Spielberga. Od zawsze marzył o jednym
"To się prędzej czy później musiało wydarzyć" mówi z przekonaniem Steven Spielberg o nakręceniu "West Side Story". Marzenie z dziecięcych lat przeobraził w rzeczywistość, a jego dzieło właśnie zostało nominowane do Oscara.
09.02.2022 | aktual.: 09.02.2022 19:05
"Zawsze chciałem nakręcić musical. Od dwudziestu lat szukam odpowiedniego materiału. Nie jest jednak moim zamiarem zrobienie filmu w stylu 'Moulin Rouge'. Bardzo lubię tę produkcję i uważam, że Baz Luhrmann to świetny reżyser, ja jednak przywiązany jestem do tradycyjnych, staromodnych musicali, gdzie wszystko odbywa się według ustalonych zasad. Ktoś z kimś rozmawia, po czym nagle dialog przechodzi w piosenkę; potem znowu rozmowa i znowu piosenka. Uwielbiam 'West Side Story', a 'Deszczową piosenkę' uważam za najlepszy film muzyczny wszech czasów".
To słowa Stevena Spielberga, które wypowiedział w rozmowie ze mną – aż się nie chce wierzyć! – dwie dekady temu. Był rok 2002, spotkaliśmy się tuż przed premierą "Raportu mniejszości". Byłam wówczas ciekawa, czy artysta, który z powodzeniem radził sobie już z tyloma różnymi gatunkami, jak fantastyka, baśń, film wojenny, kostiumowy czy biograficzny, ma ochotę zmierzyć się z tak trudnym wyzwaniem, jak musical. Przeczucie mnie nie myliło, a – jak się miało okazać znacznie później – wyznanie Stevena: "Uwielbiam 'West Side Story'" okazało się prorocze.
Dziecięce marzenie
Można bez zbytniej przesady powiedzieć, że do realizacji własnej wersji słynnego broadwayowskiego spektaklu Spielberg przygotowywał się niemal przez całe życie. "Miałem dziesięć czy jedenaście lat, gdy w naszym domu pojawiła się płyta z muzyką z 'West Side Story'. Nie pamiętam, czy była to już ścieżka dźwiękowa z filmu, czy raczej wcześniejsza wersja z Broadwayu. Wiem tylko, że nauczyłem się na pamięć wszystkich piosenek i śpiewałem je codziennie przy kolacji, przez co cierpliwość mojej rodziny nieraz była wystawiona na ciężką próbę" wspomina reżyser. "Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale zawsze mi się wydawało, że jestem po prostu skazany na nakręcenie własnej wersji 'West Side Story'. To się prędzej czy później musiało wydarzyć".
Zmierzyć się z broadwayowskim klasykiem – to w pierwszej chwili wyglądało jak zamach na świętość! Nawet takiego wirtuoza kina, jak Steven Spielberg, nieraz ogarniały wątpliwości, czy to na pewno dobry pomysł. Podczas jednego z naszych spotkań przyznał, że wielokrotnie zwierzał się żonie z marzeń o realizacji słynnego musicalu, ale za każdym razem sam sobie wmawiał, że to szaleństwo i może powinien iść na badania do psychiatry. "Kate odpowiadała mi słowami, które najbardziej pragnąłem usłyszeć: 'Przestań się bać'. Tłumaczyła mi: 'Zapomnij o obawach. Nakręć ten film, świat będzie ci za to wdzięczny. Rób to, co kochasz i zaraź wszystkich swoją miłością'".
Spielberg z pewnością zaraził entuzjazmem Stephena Sondheima, autora tekstów piosenek w "West Side Story". "Steve często mawiał, że każde dzieło sztuki to efekt pracy zespołowej, ale trudno o bardziej wyrazisty przykład niż musical, a zwłaszcza filmowy musical". Te słowa Sondheima są wyjątkowo bliskie Spielbergowi, który od lat pozostaje wierny nawykowi współpracy ze sprawdzoną ekipą.
Stara gwardia
Także podczas realizacji "West Side Story" zaprosił na plan wypróbowanych towarzyszy. Za kamerą (już po raz piętnasty!) stanął Janusz Kamiński, z którym reżyser zna się od blisko 30 lat; ich pierwszy wspólny film to "Lista Schindlera" (1993). Dla montażysty Michaela Kahna to już 25 (!) spotkanie i 45 (!) rok współpracy ze Spielbergiem, która zaczęła się przy "Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia" (1977).
Na pokład powrócił także, choć tylko w roli konsultanta, legendarny wirtuoz muzyki filmowej, bez którego nie sposób wyobrazić sobie sukcesu "Indiany Jonesa", "E.T.", "Szczęk" czy "Parku jurajskiego". John Williams, który, nawiasem mówiąc, w lutym kończy okrągłe 90 lat, miał okazję odbyć sentymentalną podróż w czasie. Mało kto bowiem wie, że artysta ma na koncie udział w realizacji ścieżki dźwiękowej pierwszej ekranizacji "West Side Story" – wówczas jako skromny pianista, któremu jeszcze nawet nie śniło się, że przejdzie do historii Hollywoodu jako wybitny kompozytor.
Reżyser podkreślił, że to właśnie John Williams wpadł na pomysł, by zaprosić na plan Gustavo Dudamela, dyrektora Orkiestry Filharmonii w Los Angeles. "To było mistrzowskie posunięcie, co w przypadku Johna jest właściwie regułą" opowiada Steven. "Gustavo stanął na czele orkiestry i nagrał wspaniałą oprawę muzyczną, pełną werwy, pełną życia i pełną serca. Włożył w nią cały swój artystyczny kunszt. To była prawdziwa przyjemność móc obserwować go podczas dyrygowania".
Pandemia vs. premiera
Stephen Sondheim zdążył zobaczyć gotowy film. Wypowiedział się również publicznie, że wersja Stevena Spielberga podoba mu się nawet bardziej niż pierwsza ekranizacja "West Side Story". Niestety, niedane mu było doczekać oficjalnej premiery. Uroczysty pokaz miał odbyć się w 2020 roku, na przeszkodzie jednak stanęła pandemia koronawirusa, a w codziennym użyciu pojawiły się złowieszcze słowa: lockdown, izolacja, kwarantanna... Kina pozamykano, nie było wówczas mowy o odświeżeniu legendy broadwayowskiego musicalu.
Gdy jednak machina show-biznesu zaczęła się ponownie kręcić, kwestia premiery "West Side Story" powróciła, szczególnie że minęło okrągłe 60 lat od wypuszczenia na ekrany poprzedniej wersji. Wielka gala musiała odbyć się oczywiście w Nowym Jorku – bo gdzieżby indziej, skoro film opowiada o tragicznej w skutkach rywalizacji dwóch nowojorskich gangów? Zaproszenia wskazywały na 29 listopada 2021 roku. Trzy dni przed wyznaczoną datą Stephen Sondheim zmarł.
"Ben Jonson napisał kiedyś o Szekspirze: to nie był pisarz swojej epoki, ale pisarz wszech czasów. To samo można powiedzieć o Stephenie" - oświadczył poruszony Steven Spielberg. "Powiedział mi kiedyś: nawet najtrudniejsze wyzwanie da się pokonać, jeśli tylko trzymasz się tego, kim jesteś i co ci w duszy gra". Nie ulega wątpliwości, że tą maksymą kierował się reżyser, realizując wbrew wszelkim złym przeczuciom własną wersję "West Side Story".
Na spóźnionej premierze zabrakło jeszcze jednego ważnego widza. Arnold Spielberg, ojciec Stevena, zmarł w roku 2020, w imponującym wieku 103 lat. Być może zdołałby jeszcze obejrzeć film, gdyby nie przesunięcie terminu. Tego jednak już nie będzie dane nam się dowiedzieć. Reżyser zadedykował swoje dzieło jego pamięci; w napisach końcowych pojawia się prosta, wzruszająca inskrypcja: "Dla Taty".
Wciąż aktualne
Czy Steven Spielberg wyszedł zwycięsko ze starcia z legendą broadwayowskiego giganta? W Hollywood nikt nie ma wątpliwości: wybitny reżyser po raz kolejny dokonał niemożliwego. Jego wersja już teraz uchodzi za lepszą od tej z 1961 roku. Zresztą skoro Stephen Sondheim dał jej swoje błogosławieństwo, któż mógłby z jego werdyktem dyskutować? Sam reżyser natomiast ze smutkiem przyznaje, że dziś historia opowiedziana w "West Side Story" pod pewnymi względami wydaje się nawet bardziej na czasie niż sześć dekad temu.
"Różnice dzielące ludzi to temat stary jak świat" - twierdzi Spielberg. "Ale nawet wojna młodzieżowych gangów sprzed ponad pół wieku nie doprowadziła do tak głębokich podziałów, jakie widzimy w obecnych czasach. Podczas pracy nad scenariuszem zorientowaliśmy się, że walka o terytorium, także podyktowana względami rasowymi, to dzisiaj kwestia wyjątkowo paląca. Wielu widzów z pewnością odnajdzie w zmaganiach bohaterów jakieś odbicie własnych problemów".
Mówiąc krótko: "West Side Story" nie starzeje się nawet mimo upływu lat. Dla sztuki to z pewnością dobra wiadomość, ale czy dla świata również?