"West Side Story". Gorzkie słowa o Polaku w światowym hicie [RECENZJA]

Legendarny musical "West Side Story" powrócił w nowej wersji filmowej. Choć w wielu miejscach obraz Stevena Spielberga wypada lepiej niż obsypane Oscarami dzieło z lat 60., to jednak trudno nie oprzeć się wrażeniu, że raczej nie będzie zaliczany do kanonu kina musicalowego. To przedsięwzięcie, które można uznać ostatecznie za zbędne.

Nowe "West Side Story" trafiło do kin 60 lat po pierwszej adaptacji
Nowe "West Side Story" trafiło do kin 60 lat po pierwszej adaptacji
Źródło zdjęć: © fot. mat. pras.
Kamil Dachnij

Musical to bez wątpienia jeden z najważniejszych gatunków w historii amerykańskiego kina. Największe triumfy święcił w latach 50. i 60. XX w., gdy nie tylko ściągał miliony widzów przed ekrany, ale także cieszył się uznaniem Akademii Filmowej. Dość powiedzieć, że cztery najsłynniejsze musicale z tamtego okresu ("Gigi", "Dźwięki muzyki", "My Fair Lady" i "West Side Story") zdobyły łącznie aż 32 Oscary!

Ostatni z wymienionych wyżej filmów z 1961 r. w reżyserii Roberta Wise’a i Jereome’a Robbinsa, oparty na broadwayowskim musicalu i w luźny sposób wykorzystujący motywy z "Romeo i Julii", od dawna ma ugruntowaną pozycję w historii kina. Dla tych widzów, którzy są w stanie zaakceptować konwencję, w której ludzie śpiewają, zamiast mówić, niezmiennie stanowi jeden z niedoścignionych tytułów w swojej kategorii.

ZOBACZ TEŻ: zwiastun "West Side Story"

Stąd wydawało się, że świat nie potrzebuje nowej interpretacji historii zakazanej miłości Amerykanina (a tak naprawdę Polaka) Tony’ego i Portorykanki Marii, wplecionej w rywalizację dwóch nowojorskich gangów (Jetsów i Sharksów) o teren. Nawet jeśli film Wise’a jest potwornie zwietrzały.

Jednak w amerykańskim kinie panuje zasada, że można w nieskończoność mielić te same opowieści, więc 60 lat po premierze poprzednika, do kin wkroczył "West Side Story" Stevena Spielberga.

Co w "nowej" wersji?

Z racji, że Spielberg jest dużo lepszym reżyserem od Wise’a, jego wersja jest niemal pod każdym względem bardziej przemyślana i lepiej zrealizowana od oryginału. Nie uświadczymy w niej "whitewashingu", czyli amerykańskich aktorów obsadzonych w rolach przeznaczonych dla Portorykańczyków. Wszystkie kwestie etniczne się zgadzają. Co więcej, hiszpańskie kwestie są zupełnie nietłumaczone, co bardziej podkreśla odrębność mniejszości narodowej. Obsada jest też wyraźnie młodsza od tej, którą możemy oglądać w filmie z 1961 r.

Poprawiono też postacie kobiece, bo są napisane z większym wyczuciem. Układy taneczne, co w sumie zrozumiałe, są bardziej widowiskowe i żywiołowe (odpowiada za nie uznawany za geniusza choreograf Justin Peck).

Akcja "West Side Story" Spielberga ma miejsce w tym samym czasie (lata 50.), co poprzednik, ale w fabule trochę mocniej wyeksponowano rasizm bohaterów – w szczególności białych. Możemy zobaczyć np. jak Jetsi z wyjątkowym zaangażowaniem próbują zamalować flagę Portoryko na murze. Amerykanie co chwilę podkreślają, by mówiono w języku angielskim.

Co więcej, Spielberg i scenarzysta Tony Kushner tu i ówdzie uwspółcześnili materiał źródłowy – w filmie pojawia się postać transpłciowa (gra ją osoba niebinarna). Gdzie we wcześniejszym "West Side Story" była ona przedstawiana po prostu jako chłopczyca, tu jej stanowisko wobec własnej płci jest o wiele mocniej zaakcentowane, co sprowadziło na film kłopoty w kilku krajach.

Pobrzmiewają tu również echa #MeToo. W jednej ze scen Jetsi niemal dopuszczają się grupowego gwałtu na Anicie, dziewczynie przywódcy drugiego gangu. W jej obronie stają nie tylko dziewczyny Jetsów, ale także sklepikarka Valentina (zagrała ją Rita Moreno, czyli oryginalna Anita), która z odrazą określa ich jako "gwałcicieli".

Choć wiele sekwencji jest czasami zupełnie inaczej zainscenizowanych (hit "America" śpiewany jest na ulicach miasta, "Gee, Officer Krupke" na posterunku), a zdjęcia i sceneria mniej wystylizowane niż u poprzednika, to jednak Spielberg generalnie wiernie trzyma się źródła.

Taniec w "West Side Story" jest widowiskowy
Taniec w "West Side Story" jest widowiskowy © fot. mat. pras.

Niestrawny romans

Postawienie na bardziej autentyczny charakter działa mimo wszystko na niekorzyść filmu, bo wszystkie fragmenty muzyczne przeszkadzają narracji. To tak, jakbyśmy oglądali dwa różne filmy – jeden w miarę bezbolesny (wątek gangów), a drugi fatalny i zupełnie niestrawny (potwornie ckliwy i nierealny romans Tony’ego i Marii). Bohaterowie składają sobie deklaracje małżeńskie na drugim spotkaniu i przysięgają miłość na zawsze. Nie ma dziś chyba ludzi na tyle naiwnych, by uwierzyli w coś takiego.

Koszmarne wrażenie tego wątku pogarszają tylko Ansel Elgort jako Tony i Rachel Zegler jako Maria. O ile większość obsady wypada przyzwoicie (sporo z nich to profesjonaliści z Broadwayu), to jednak ta dwójka jest zupełnie bezbarwna. To już Natalie Wood i Richard Beymer byli lepsi w wersji sprzed 60 lat.

Z postacią Tony’ego związany jest zresztą interesujący fakt. Jak już wcześniej wspomniałem, bohater jest Polakiem. I w sumie nie byłoby w tym nic znaczącego, gdyby nie to, że w rozmowie o narodowości Tony’ego szef Sharksów określa go jako "wielkiego, głupiego Polaka". To ma rzecz jasna stanowić dowód na to, że także Portorykańczycy używają obraźliwych określeń wobec ludzi nie swojej narodowości, ale trzeba przyznać, że źle wypada dość pogardliwy ton wypowiedzi bohatera.

Kalkulacja Spielberga

Choć na papierze dość ciekawe jest porównywanie obu wersji "West Side Story", bo dzięki temu możemy zobaczyć, jak zmieniło się kino w przeciągu sześciu ostatnich dekad, to nie zmienia to faktu, że dzieło Spielberga jest wydmuszką, produkcyjnym fajerwerkiem i niczym więcej. Nie oferuje żadnej wielkiej wolty, by można było myśleć o jego filmie jako czymś potrzebnym.

Kilka subtelnych zmian to ostatecznie trochę za mało, by mówić o oryginalnej wizji. Reżyser w wywiadach zarzekał się, że od zawsze marzył o nakręceniu tego musicalu, ale jego działanie bardziej przypomina kalkulację, która ma mu zafundować kolejną szansę na Oscara. A film został świetnie przyjęty przez krytykę, więc nominacje są więcej niż pewne.

Tym samym osoby, które widziały poprzednie "West Side Story", nie mają absolutnie potrzeby iść na "nową" adaptację. Z kolei ci, co nie widzieli jeszcze żadnej, a fanami musicalu nie są, też spokojnie mogą sobie darować. Znajdzie się sporo lepszych sposobów na miłe spędzenie czasu.

"West Side Story" można oglądać w polskich kinach od 10 grudnia.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (31)