Proszę Państwa! Oto Ryś!
Dwie wielkie damy polskiego kina Beata Tyszkiewicz i Grażyna Szapołowska zagrają sprzątaczki. Gdzie? W kontynuacji kultowego "Misia". Bo Stanisławowi Tymowi się nie odmawia.
Rozmowa ze Stanisławem Tymem reżyserem i odtwórcą głównej roli w filmie "Ryś".
Zdjęcia do filmu zostały skończone, więc ta najcięższa praca za Panem.
Stanisław Tym: Chyba nie. Najcięższa jeszcze przede mną.
Czyli co?
S.T.: Montaż na przykład. Warto tu przypomnieć pewną anegdotę: pewien amerykański montażysta, odbierając Oscara, powiedział: Najbardziej dziękuję reżyserowi, że był tak dobry i ani razu nie przyszedł do montażowni. Wniosek: przychodzić do montażowni reżyser nie powinien. I to jest bardzo trudne móc, ale nie przyjść.
Fajnie jest być reżyserem? To Pana pierwszy raz.
S.T.: Zawsze chciałem się za to wziąć. Miałem taki życiowy plan, żeby reżyserować filmy. Nie mogę powiedzieć, że czuję się w tym jak ryba w wodzie. Ale na tyle pewnie, że się tego podjąłem.
Reżyser to wielka władza, przynajmniej na planie.
S.T.: To prawda.
Poczuł Pan smak władzy?
S.T.: Ja nie odczuwam takiej potrzeby. Bardziej czuję ciężar odpowiedzialności.
Jak duży jest ten ciężar?
S.T.: Duży (śmieje się).
Magdalena Różczka, która zagrała niewielką rolę w "Rysiu", powiedziała: Kocham Tyma, ale reżyserem jest niezwykle trudnym. Daje Pan wycisk aktorom?
S.T.: Wycisk? Skądże. Nie wiem, co znaczy trudny. Trudny to mogło znaczyć, że trudno jest mnie zrozumieć, że tak tłumaczę coś aktorowi, aż jest mu coraz trudniej, zamiast coraz łatwiej.
Dużo mówi się o obsadzie. W Pana filmie nawet epizody sprzątaczek grają wielkie damy polskiego filmu Beata Tyszkiewicz i Grażyna Szapołowska. To znaczy, że Tymowi się nie odmawia?
S.T.: Trzeba byłoby obie aktorki o to zapytać. Ja miałem ogromną chęć… żeby wystąpiły w tych epizodach. A czy Tymowi się nie odmawia? Były osoby, który nie wzięły udziału w filmie, bo nie miały ochoty.
Lista aktorów jest imponująca to także Krzysztof Kowalewski, Danuta Stenka, Borys Szyc, Marek Kondrat, Krystyna Janda... Zabieg pod publiczkę?
S.T.: Film musi być dobrze zagrany, nie ma dwóch zdań. To trzeba wykonać zawodowo.
Marek Piwowski też nie odmówił. Wcześniej spekulowano, że znowu będziecie razem coś robić. No i stało się.
S.T.: I było bardzo przyjemnie.
Piwowski, jak to Piwowski, powiedział, że zgodził się u Pana zagrać, ponieważ... nie czytał scenariusza. Kogo gra?
S.T.: Posła albo senatora.
To chyba właściwa rola dla niego.
S.T.: Bardzo właściwa. Jest świetny. Z Markiem się z przyjemnością pracuje. Jest doświadczony i ma ogromną wiedzę na temat komedii. A prywatnie też jest świetny.
"Ryś", jak Pan zapowiada, to komedia satyryczna z elementami sensacji. Nie będzie w niej polityki ani aluzji personalnych. Nie będzie bliźniactwa, czyli... bliźniaka Ryszarda Ochódzkiego.
S.T.: Nie. Bo na to, żebym chciał kogoś w swoim filmie obśmiać, ten ktoś musi sobie zasłużyć. Muszę go lubić choć troszkę.
Bliźniactwa nie będzie. Jednak w "Rysiu" pojawia się Pana brat Antoni Tym. Chyba nie chodzi o to, żeby dać mu pracę?
S.T.: Mamy taką niepisaną umowę, że mój brat występuje w niektórych moich filmach. Nie wiem, czy pani wie, że to właśnie Antoni jest autorem tytułu jednego z filmów Staszka Barei Co mnie zrobisz, jak mnie złapiesz.
Wiem, że Antoni Tym pojawił się w "Misiu".
S.T.: Tak, w ostatniej scenie, z psem. Obok Ewy Bem.
Po "Misiu" zostało wiele kultowych powiedzonek. Czy po Rysiu też będą?
S.T.: A skąd ja mam wiedzieć? Tego się nie zaplanuje. Przyjemnie jest, jak po filmie takie powiedzonka zostają. Ale na to nie ma recepty. Gdyby była, to wszyscy robiliby takie filmy, które by potem cytowano.
Jak powstawał scenariusz do filmu?
S.T.: Wcześniej pisałem jakieś scenki. Ale nie spieszyłem się ze scenariuszem. Chciałem zobaczyć, co się dzieje z Polską i lekko zdefiniować ten stan. A to nie było takie proste. No bo jak następuje transformacja, przychodzą… takie zmiany, a ludzie są tacy sami, to życie zaczyna być zbyt dotkliwe. To jest trochę tak jak z zupą. Musi się trochę pogotować, żeby można było spróbować, jak smakuje. Uznałem, że dla mnie już się ugotowała, więc wziąłem się za jedzenie i napisałem scenariusz.
Bardzo dużo wziął Pan sobie na barki reżyseria, scenariusz i główna rola. Trzysta procent normy.
S.T.: Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Zauważyłem, że tak się robi na świecie i u nas też. Może to megalomania? Są dziesięcioboiści i są tacy, którzy biegają przez płotki.
Mam wrażenie, że Pan jest skazany na sukces. Bo w czymkolwiek Pan brał udział, to kończyło się nieźle.
S.T.: Bez przesady. Pani nie wie o moich porażkach (śmieje się).
Oczekiwania wobec "Rysia" są jednak wielkie. A jeśli ze strony widowni przyjdzie rozczarowanie, to co, będzie boleć?
S.T.: Ja jakichś specjalnie wielkich nadziei przy okazji tego filmu sobie nie robię. Nie nastawiam się na to, że powali naród na kolana. Chciałbym tylko, żeby film był niegłupi i śmieszny. To dla mnie najważniejsze.
Pan nie lubi techniki. Z komputerem też jest Pan na bakier.
S.T.: Bo świat mnie podsłuchuje. Nie tylko zresztą mnie. Renatę Beger i Adama Michnika także.
Czy w pana filmie, podobnie jak w "Misiu", będzie prawda czasu i prawda ekranu?
S.T.: (Śmieje się). Ja wiem, co to jest... zając na drzewie, który się odszczekuje swoim prześladowcom. Ja robię tylko filmy współczesne. O tym, co jest za oknem. Z jednej strony to łatwiej. A z drugiej znacznie trudniej, bo każdy się na tym zna. Powiem więcej wszyscy wiedzą wszystko lepiej ode mnie. Dlatego robienie współczesnej komedii to jest bardzo ostra konkurencja. Bareja i Piwowski nauczyli mnie, żeby się tego nie bać.