Retro hipsteriada

W drodzeJacka Kerouaca to tekst, który zdefiniował kilka pokoleń Amerykanów. Nikt wcześniej nie pisał tak zmysłowym językiem, idealnie trafiającym do łaknącej świeżości, nowości młodzieży. Nikt tak szczerze i subiektywnie nie przedstawiał najbardziej granicznych doświadczeń ciała i umysłu. To książka, która zyskała status kultowej a przez 55 lat od pierwszego wydania narosła wokół niej niezliczona ilość mitów i legend.

Przełożyć „W drodze”, słynące z charakterystycznego, muzycznego rytmu słowa, na językjęzyk filmu wydaje się zadaniem skazanym na porażkę. Ale Walter Salles, reżyser „Dzienników motocykclowych” walczył o ten film zapamiętale przez wiele lat, a z czasem walka ta stała się wręcz misją. Twórca zgromadził wokół siebie młodych aktorów, dla których tekst Kerouaca był jedną z ważniejszych lektur nastoletnich lat; innych nauczył miłości do tej książki. Wreszcie po ośmiu latach starań udało się spiąć budżet i wejść na plan. Efekt jest zmysłowy, piękny i dość powierzchowny. Realizacyjnie bez skazy, świetnie zagrane „W drodze” budzi tęsknotę za Ameryką z dawnych lat, rozognia nostalgiczne pragnienie jazzu, wolności, romansu. Ekranizacji „biblii beatników” brak jednak tego niezdefiniowanego „beatu”, którym uwodziła książka; nieuchwytnego rytmu, swoistej melodii opowieści, która niosła czytelnika, budząc w nim najszczerszą chęć zatopienia się w świat przedstawiony.

Salles bardzo starannie konstruuje scenariusz: nie chce zgubić ani jednego wątku kultowego tekstu. I płaci za ten brak odwagi w cięciu oryginału. Usiłując oddać książce sprawiedliwość i skondensować niewyobrażalną ilość tropów w jednym filmie, otrzymuje dzieło niezwykle napięte, w którym czasami nie sposób pojąć kto, gdzie z kim i dlaczego. Rozliczne, być może mniej czytelne dla widzów młodszych lub spoza USA konteksty historyczne, polityczne i kulturowe kłebią się w mało przejrzystym mrowisku odniesień. Fetyszem Sallesa jest tekst, nigdy nie milknące słowa bohaterów zdaje się wręcz wysypywać z ekranu: czy to jako monolog wewnętrzny, czy dialog. Jest w tym gadaniu i sens i klimat, ale i tak momentami można odnieść wrażenie, że czysto filmowa dramaturgia i szansa na mądrzejsze zinterpretowanie tekstu gubi się w nabożnie traktowanych przez reżysera natłoku kształtnych zdań.

Mimo ponad dwóch godzin trwania podróż z „W drodze” jest jednak przyjemna i ekscytująca. To najprawdziwszy hołd dla zakurzonego piękna klasycznych wizerunków Ameryki z lat czterdziestych, tym bardziej sugestywny, że doprawiony fantastyczną warstwą dźwiękową. Pył, kurz i promienie słońc dostają własny tajemny, nieartykułowany język, którym przemawiają z ekranu. Sallesowi udało się także wspólnie z aktorami stworzyć genialne ekranowe postaci. Charyzmatyczny Sam Riley, który wciela się w Sala Paradise (literackie alter-ego Kerouaca) przyzwyczajony jest już do grania idoli – pamiętamy go z doskonałej roli Iana Curtisa w „Control”. Odkryciem jest na pewno Garret Hedlund, do tej pory kojarzony raczej ze strzelanek science-fiction – tu przechodzi całkowitą transformację, po prostu stając się Deanem Moriartym (ekranowym odpowiednikiem Neala Cassady, jednego z badziej charyzmatycznych przedstawicieli ruchu bitników). Choć w filmie jest więcej przestrzeni dla kobiet, niż w książce, to Marylou (troszkę usiłująca
korzystać z możliwości mimiki Kristen Stewart) i Camille (Kirsten Dunst) są mimo wszystko tylko ozdobnikami, punktami odniesienia w tym męskim świecie. „W drodze” najprawdopodobniej bardziej spodoba się tym, którzy nie oddawali emocjonalnych hołdów książce Kerouaca, ale to i tak podróż, w którą warto się wybrać.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (0)