Scenarzysta "Nagiego instynktu" o Sharon Stone. "Jej rola pozostała niedoceniona"
Mija 30 lat od premiery "Nagiego instynktu" wyreżyserowanego przez Paula Verhoevena. - Zanim pojawił się w Hollywood, nakręcił w Holandii film, który zaczyna się od ujęcia obciętego penisa lecącego w powietrzu. W trakcie czołówki! - mówi w rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek scenarzysta kultowego filmu Joe Eszterhas.
Joe Eszterhas: Zanim przejdziemy do rozmowy, chciałbym wyrazić solidarność z obywatelami Ukrainy, gdziekolwiek w tej chwili są. Ja sam znalazłem się w Ameryce jako uchodźca i kiedy byłem dzieckiem, rodzice zawsze opowiadali o Ukraińcach jako o naszych kuzynach. Dziś jestem z moich kuzynów bardzo dumny i łączę się z nimi w cierpieniu. I proszę wszystkich, którzy będą czytali ten wywiad, o modlitwę za naród Ukrainy. Dziękuję.
Yola Czaderska-Hayek: Jak sam mówisz, w Ameryce znalazłeś się jako uchodźca. Dziś jesteś jednym z najsławniejszych scenarzystów w Hollywood. Jak nauczyłeś się radzić sobie w fabryce snów? To nie jest łatwe miejsce dla nowicjuszy, tu trzeba umieć rozpychać się łokciami.
Tak naprawdę wszystkiego, co trzeba wiedzieć o przetrwaniu w Hollywood, nauczyłem się w Cleveland. Spędziłem dzieciństwo w bardzo nieprzyjemnej okolicy, gdzie przybyszów nie traktowano zbyt przyjaźnie. Niemal na każdym kroku słyszałem, że jestem tu obcy i powinienem zabierać się tam, skąd przyszedłem. Nawiasem mówiąc, to doświadczenie nastawiło mnie na resztę życia przychylnie do wszystkich prześladowanych mniejszości: Żydów, czarnoskórych, gejów. Ale najważniejszą naukę wyniosłem z jednego miejsca zwanego "Nate's Diner".
To była taka jadłodajnia, obok której musiałem codziennie przechodzić w drodze na autobus wiozący mnie do szkoły. Zbierali się tam różni tacy... No, dość powiedzieć, że rozmowa z nimi nie miała sensu, bo od razu zabierali się do bicia. Niestety, parę razy od nich oberwałem. Ale to mnie nauczyło, że nie wszystkie problemy da się rozwiązać drogą pokojową, poprzez negocjacje. Czasami, kiedy ktoś cię atakuje, to trzeba mu oddać. Dzięki tej wiedzy udało mi się wytrwać w Hollywood.
ZOBACZ TEŻ: Sharon Stone o sytuacji w Polsce. Nowacka dolała oliwy do ognia
Do legendy przeszła twoja walka z Michaelem Ovitzem, szefem Creative Artists Agency (W 1989 r. Eszterhas oznajmił Ovitzowi, że odchodzi z jego agencji. Ten zasypał go pogróżkami, które Eszterhas upublicznił, co przyczyniło się do upadku i odejścia Ovitza z branży - Y. Cz.-H.). Czy to zwycięstwo zawdzięczasz właśnie nauce z Cleveland?
Tak, można tak powiedzieć. Wiadomo, że w Hollywood scenarzyści znajdują się na samym dole hierarchii, a do tego Ovitz zachował się wtedy jak ostatni zbir. Wyjątkowo mnie to wkurzyło, stanęły mi przed oczami sceny z dzieciństwa. I być może doszła do głosu moja natura uchodźcy z Węgier. Postanowiłem w każdym razie, że nie poddam się bez walki. Ovitz próbował wymachiwać szablą, ale nie powiem już, w co mu się ta szabla wbiła. I dobrze mu tak.
Twoja kariera to podręcznikowy przykład spełnienia amerykańskiego snu: "od nędzy do pieniędzy". Potrafiłbyś opisać, jak zmieniło się twoje życie po pierwszym sukcesie finansowym?
To prawda, że wychowałem się w biedzie. Kiedy trafiliśmy z rodzicami do Nowego Jorku, mieliśmy wszystkiego 5 dol. przy duszy. Ojciec zobaczył stragan z owocami i zapytał, czy mam ochotę na arbuza. Nigdy wcześniej nie jadłem arbuza i nawet nie umiałem sobie wyobrazić, jak smakuje. Sprzedawca odkroił kawałek i podał mi – to była najpyszniejsza rzecz, jaką miałem okazję spróbować. Niestety, okazało się, że kosztuje cztery i pół dolara. I nagle zostało nam wszystkiego pięćdziesiąt centów. Nigdy jednak nawet w czasach, kiedy trzeba się było liczyć z każdym groszem, nie myślałem o tym, by pisać wyłącznie dla pieniędzy.
Chyba nigdy nie chciałem być przesadnie bogaty. Szczytem marzeń był dla mnie własny dom z ogródkiem w Kalifornii, gdzie mógłbym zamieszkać z żoną i dwójką dzieci. Na początku nie zanosiło się, że będę miał z czego utrzymać rodzinę. W redakcji "Rolling Stone", gdzie pracowałem, nie płacili za dobrze, więc musiałem dorabiać na boku jako barman. A potem zacząłem pisać scenariusze i w moim życiu pojawiły się pieniądze, o jakich mi się nawet nie śniło.
Kiedy pierwszy raz dostałem 100 tys. dol. za tekst, czułem się tak, jakbym zarobił milion. To był niewyobrażalny majątek! A potem, po sukcesie "Nagiego instynktu", zacząłem dostawać po trzy, po cztery miliony dol. za scenariusz. To się nie działo naprawdę – tak chyba najlepiej mogę to opisać. To się nie działo naprawdę. Jasne, stać nas było na większy dom czy lepszy samochód, ale poza tym nasz styl życia niewiele się zmienił.
Jedyny moment, kiedy musiałem podejmować decyzje z myślą o pieniądzach, nastąpił podczas rozwodu, kiedy nagle większość tych pieniędzy straciłem. No cóż, widocznie tak musiało być, w końcu spędziliśmy razem 24 lata i wychowaliśmy dwoje dzieci. Nie mogę mieć żalu.
Wspomniałeś o swojej pracy w magazynie "Rolling Stone". Mógłbyś coś więcej na ten temat powiedzieć?
Jako młody chłopak zakochałem się w rock nad rollu. To był jeden ze sposobów, by z młodego, nieopierzonego imigranta stać się prawdziwym Amerykaninem. Można jeszcze było ewentualnie zakochać się w baseballu albo w amerykańskich dziewczynach. Słuchałem Elvisa, Jerry'ego Lee Lewisa, Richiego Havensa i tym podobnych – te piosenki pobudzały jakąś niewęgierską część mojej duszy. Nie wiem nawet, jak to nazwać, ale coś takiego we mnie tkwiło. Później próbowałem szczęścia jako DJ, zmieniłem nawet na pewien czas nazwisko na Joe Anthony. I w ten sposób zbliżyłem się do środowiska "Rolling Stone".
A musisz zrozumieć, że wtedy – czyli w 1971 r. – to pismo stanowiło synonim tak zwanego nowego dziennikarstwa, czyli nowatorskiej, buntowniczej formy z pogranicza faktu i literatury. Najsłynniejszym nazwiskiem był oczywiście Hunter Thompson i to on przyczynił się do mojego wejścia w świat "Rolling Stone". Przeczytał mój artykuł o gangach motocyklistów w jednej z gazet w Cleveland. I przysłał mi list: "Słuchaj, gnojku, jesteś jedyną osobą oprócz mnie, która umie pisać o gangach motocyklistów". Pokazał mój tekst Jannowi Wennerowi (założycielowi "Rolling Stone" – Y. Cz.-H.), a ten postanowił ściągnąć mnie do redakcji.
To był prawdziwie boski zbieg okoliczności, bo w tym samym czasie wywalili mnie z tej gazety w Cleveland za jakiś krytyczny artykuł. I nagle znalazłem się w "Rolling Stone"! To był zupełnie inny świat: rock and roll na pełnych obrotach, narkotyki na stole, kobiety topless... Zaprzyjaźniłem się z Hunterem Thompsonem, który stał się moim nauczycielem i przewodnikiem.
A pewnego dnia, kiedy wszedłem do redakcji, zastałem drobnego człowieczka, który w babcinych okularach ślęczał nad moim tekstem. I to był Mick Jagger! Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z nim. I właściwie tyle mam do opowiedzenia na temat mojej kariery w "Rolling Stone". A nie, zaraz! Przypomniałem sobie jeszcze jedną historyjkę, chociaż bardziej jest związana z rock and rollem niż z magazynem.
Zamieniam się w słuch.
To już było po tym, jak udało mi się przebić w Hollywood. Znalazłem się w Memphis i gdy dowiedziałem się, że niedaleko mieszka Jerry Lee Lewis, powiedziałem miejscowemu kierowcy, że chciałbym go odwiedzić. Ten się roześmiał: "Wielu by chciało. Tom Cruise próbował, Danny DeVito próbował, ale żadnemu się nie udało". Ja na to: "Może pan chociaż zadzwoni".
Zadzwonił, no i Jerry Lee Lewis odpowiedział: "To jest ten facet, który napisał scenariusz 'Nagiego instynktu'? Dawaj go tu, chcę się z nim spotkać. Muszę się wreszcie dowiedzieć, czy ta babka miała na sobie majtki, czy nie". I tak się porobiło, że spędziłem dwie godziny w domu Jerry'ego Lee Lewisa. To było jak spełnienie wszystkich moich marzeń związanych z rock and rollem. Ja i Lewis w jednym pomieszczeniu. Coś takiego trudno przelicytować.
No dobrze – i w ten sposób dochodzimy nareszcie do "Nagiego instynktu". Nie bez powodu, bo w marcu mija okrągłe 30 lat od premiery filmu. I po tych trzech dekadach ludzie wciąż zadają sobie pytanie: czy Sharon Stone we wiadomej scenie miała na sobie bieliznę, czy nie?
I o to chodzi! Paul w tej scenie specjalnie popracował nad oświetleniem, aby było ciemniej. Zależało mu na tym, żeby jak najmniej było widać. Wydaje mi się, że właśnie wtedy udało nam się osiągnąć idealny kompromis. Paul miał zawsze naturę prowokatora, ja w porównaniu z nim wychodzę na zatwardziałego konserwatystę.
Zanim pojawił się w Hollywood, nakręcił w Holandii film, który zaczyna się od ujęcia obciętego penisa lecącego w powietrzu. W trakcie czołówki! Na planie "Nagiego instynktu" wielokrotnie musiałem hamować jego zapędy, o co nigdy sam siebie bym nie podejrzewał. Zresztą minęło tyle lat, a Paul w dalszym ciągu prowokuje, dowodem jego najnowszy film "Benedetta". On się już chyba nie zmieni, do śmierci taki zostanie.
"Nagi instynkt" był wielkim sukcesem Sharon Stone, ale stał się też dla niej ogromnym ciężarem. Po tym filmie przylgnęła do niej etykietka "symbol seksu" zamiast "aktorka".
Bez Sharon nie byłoby tego filmu. A już na pewno nie byłby taki sam. Kreacja, którą stworzyła, nie daje się opisać słowami. Na pierwszy rzut oka jej postać wygląda jak piękna, ponętna kobieta, którą aż chciałoby się wziąć w ramiona, ale potem, przy bliższym przyjrzeniu, można dostrzec tkwiący w niej mrok. Specjalnie używam słowa "mrok", bo nie chcę powiedzieć "zło", to nie to samo. Uważam, że to wspaniała rola, która pozostała niedoceniona.
Łatwo się domyślić, czemu tak się stało: na plan pierwszy wysunęła się erotyka. Wszyscy mają przed oczami Sharon Stone jako seksowną kusicielkę, a mało kto stara się docenić, ile talentu trzeba, by taką postać móc wiarygodnie zagrać. Jest coś znaczącego w tym, że wiele odważnych filmów ocierających się o pornografię przepadło w pomroce dziejów, a "Nagi instynkt" wciąż żyje w pamięci widzów i nadal pozostaje jednym z najchętniej oglądanych tytułów. Jestem pewien, że znaczna w tym zasługa talentu aktorskiego Sharon Stone, a nie tylko jej ciała.
Skąd właściwie zaczerpnąłeś inspirację do tego scenariusza?
Kiedy byłem młodym dziennikarzem w Cleveland, obsługiwałem kronikę kryminalną. Poznałem dzięki temu wielu policjantów, z niektórymi się nawet zaprzyjaźniłem. Był wśród nich jeden gliniarz – charyzmatyczny i piekielnie inteligentny, problem jednak polegał na tym, że ciągnęły się za nim zarzuty nieuzasadnionego użycia broni. Brał udział w trzech strzelaninach, w dwóch z nich zginęli ludzie. Został uniewinniony, ale nabrałem podejrzeń, że on po prostu lubi strzelać. Nazywali go nawet odpowiednio: "Zabijaka". Zapadł mi w pamięć.
A co do postaci bohaterki – byłem kiedyś w związku z kobietą o dekadę starszą ode mnie. Miałem wtedy jakieś 18-19 lat. Była piękna, pozbawiona zahamowań i – niestety dla mnie – wytrenowana w manipulacji. Lubiła wciągać mnie w różne gierki, w tym także seksualne. Podobała mi się, ale było w niej coś mrocznego, czego się trochę bałem. Nie mam pojęcia, w jaki sposób te dwie postacie ułożyły mi się w jednej historii, to było chyba przy którejś z piosenek Keitha Richardsa, słuchałem wtedy dużo jego nagrań. Jakoś tak potoczyły mi się skojarzenia... W razie czego to wszystko wina Keitha!
Napisałem cały tekst w 13 dni. Żyłem jak w transie – zdarzało się nawet, że budziłem się o trzeciej w nocy i siadałem do maszyny, bo akurat w tym momencie bohaterowie w mojej głowie zaczynali ze sobą rozmawiać i musiałem zapisać ich dialogi. Nigdy dotąd nie tworzyłem niczego w takim tempie! Po 13 dniach przesłałem scenariusz mojemu agentowi Guyowi McElwaine'owi.
Co zabawne, podczas pisania miałem w głowie zupełnie inny tytuł - "Miłość rani". I dopiero w ostatniej chwili doznałem olśnienia niczym Szaweł w drodze do Damaszku. Grom z jasnego nieba uderzył mnie w głowę i podsunął mi tytuł "Nagi instynkt". Trzy dni później udało się sprzedać scenariusz za cztery miliony dolarów.
Powiedziałeś, że rock and roll był dla ciebie sposobem, by z imigranta stać się prawdziwym Amerykaninem. Czy pamiętasz jeszcze o swoich węgierskich korzeniach?
Oczywiście, o tym się nie da zapomnieć. Uwielbiam Amerykę, uważam ją za swój kraj i gdy tylko wracam z zagranicznej podróży, robię to samo, co człowiek, którego wielbię, czyli Jan Paweł II: klękam i całuję ojczystą ziemię. Ale Węgry mam we krwi. W naszym rodzinnym domu mówiło się tylko po węgiersku. A gdy w 1956 r. na Węgrzech wybuchło powstanie, byłem autentycznie dumny ze swojego pochodzenia. Całymi dniami wysiadywałem przy radiu, nasłuchując wiadomości. Moi rodzice myśleli o powrocie do kraju, cieszyli się na myśl, że nareszcie jest wolny od radzieckiej okupacji.
Ja byłem przerażony, myślałem: co z rock and rollem, co z Jerrym Lee Lewisem, co z amerykańskimi dziewczynami? Ale i tak byłem dumny. Jakiś czas później Anastas Mikojan, rzeźnik Budapesztu, przyjechał do Ameryki na spotkanie z jakimś przemysłowcem z Cleveland. Gdy rozeszła się wieść wśród imigrantów z Węgier, postanowili przygotować mu odpowiednie powitanie.
Jednym z prowodyrów był mój ojciec. Miałem wtedy 16 lat i rękę wyćwiczoną od gry w baseball. Byłem całkiem niezłym miotaczem. Gdy Mikojan wysiadł z limuzyny, czekaliśmy już na niego ze zgniłymi jajkami. Udało mi się tak celnie rzucić, że jajko trafiło go prosto w pierś i rozbiło się na marynarce. Stałem się wtedy bohaterem węgierskiej społeczności – do dziś pamiętają mnie jako tego chłopaka, który trafił Mikojana zgniłym jajem.
Dla tych ludzi żaden tam "Nagi instynkt", żadne nagrody nie mają znaczenia, to jest g... warte. Liczy się to, że trafiłem Mikojana. I tak to wygląda: nie wiem, czy jestem bardziej Amerykano-Węgrem, czy Węgro-Amerykaninem, ale jestem dumny z moich korzeni i nie zamierzam o nich zapomnieć.