"Siedem minut po północy": gdy rozum śpi, budzą się demony [RECENZJA]
Pierwszym skojarzeniem, jakie przyszło mi do głowy w trakcie projekcji filmu, były baśnie braci Grimm. Mroczne, symboliczne, nierzadko okrutne, bazujące na niedopowiedzeniach. Nie od dziś wiadomo, że czasem lepiej przystanąć w półkroku i nie odsłaniać wszystkich kart, dając pole do popisu wyobraźni. A właśnie o jej potędze w dużej mierze traktuje nowy film hiszpańskiego reżysera Juana Antonio Bayony.
To wyobraźnia stanowi główny oręż, a może raczej ostatnią deskę ratunku dla nastoletniego Connora. Chłopca, który na swoich barkach zmuszony jest nieść więcej niż niejeden dorosły. Stawić musi czoła nie tylko szkolnym gnębicielom czy rozwodowi rodziców, ale przede wszystkim ciężkiej chorobie matki. A to właśnie rodzicielka wydaje się jedyną osobą zdolną zrozumieć młodego bohatera. Bo takową nie jest, przynajmniej w oczach Connora, jego chłodna i mało empatyczna na pierwszy rzut oka babcia.
Stąd permanentna ucieczka w świat fantazji, przenoszony często na kartkę papieru w formie efektownych szkiców. Jakież jest jego zdziwienie, gdy pewnego dnia, dokładnie siedem minut po północy, wyimaginowany świat zaczyna nabierać realnych kształtów. A uosabia go dziwnie znajomy potwór, kojarzący się natychmiast z Entami z "Władcy pierścieni". Przemawia on do chłopca głębokim, przenikliwym głosem Liama Neesona. Początkowy strach oraz niepewność stopniowo ustępują miejsca ciekawości, by wreszcie przybrać kształt relacji o charakterze mentorskim.
Choć Neesona w tym filmie nie widać, a jedynie go słychać, to w dużej mierze właśnie on kradnie show. Do spółki z debiutującym w tak poważnej roli Lewisem MacDougallem, który wciela się w postać Connora. Nieco w cieniu tej relacji jest tu drugi plan, a na nim przecież Sigourney Weaver oraz Felicity Jones (ją w pełnej krasie podziwiać możemy w "Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie"). Oszczędne, nie nazbyt ekspresyjne aktorstwo dobrze zresztą oddaje charakter całego filmu. Dzieła, w którym wyjątkowo łatwo popaść można było w przesadę, dać się ponieść emocjom, posiłkując się efektami specjalnymi. Te oczywiście występują, ale w tym wypadku twórcy zdecydowali całkowicie podporządkować je fabule, a nie odwrotnie. Co wcale nie jest ostatnimi czasy regułą. Formalna dyscyplina i umiar, jakie płyną z "Siedmiu minut po północy", pozwalają należycie wybrzmieć historii. To dobrze, bo przesłanie tego filmu (o którym cicho sza!) jest niezwykle szlachetne.
Dla Juana Antonio Bayony adaptacja bestsellerowej powieści autorstwa Patricka Nessa (co ważne, pisał też scenariusz) to trzecia reżyserska próba w pełnym metrażu. Patrząc na jego poprzednie dokonania, kariera Hiszpana przypomina sinusoidę. Po świetnym, zrealizowanym w ojczyźnie debiucie, czyli klimatycznym „Sierocińcu”, przyszły nieco słabsze, wysokobudżetowe „Niemożliwe”. Kiedy pojawiły się obawy, że Bayona, podobnie jak wielu reżyserów wyjeżdżających za ocean, stępił pazur, za sprawą „Siedmiu minut po północy” znowu jest na fali wznoszącej. Bo temu filmowi, patrząc na klimat, atmosferę, wykreowaną w dużej mierze za sprawą znakomitych zdjęć Oscara Faury, zdecydowanie bliżej do debiutu niż drugiej produkcji. Całe szczęście, bo naprawdę dobrze zobaczyć czasem w kinie mądrą baśń w stylu retro.
Ocena: 7/10
Kuba Armata